literatura
Przeczytałem harlequina
Nancy Holder "His Fair Lady"
(tytuł polski "Ta jedyna")
Tłumaczenie - Monika Stamirowska
Phantom Press, 1992
Najpierw okładka. To ważne. Przecież wszyscy wiemy, że okładka powinna w jakiś sposób oddawać treść książki. Na okładce widzimy pasztet w pióropuszu. No, dobra... może ta pani taka brzydka nie jest... Ale z makijażem to naprawdę przesadzili. Kobita z profilu, wzrok w ścianę, na łebku jakaś czarna chusta i pióra: białe, czarne, niebieskie, czerwone, żółte, niebieskie... zajzajer.
I broszka. Nie wiem, czemu broszka. Może to aluzja, że to nie moja broszka, czemu broszka? Dekonstrukcjonizm w natarciu.
Ale w sumie się zgadza. Kobieta na okładce - o kobiecie w środku. Czemu pióra, czemu broszka... jeszcze się nie domyśliłem. Ale nieważne - mogłoby przecież nie być kobiety, tylko same pióra, nie? I tak jest nieźle.
1
Jacka Youngblooda poznajemy, kiedy bladym świtem wlecze się na ciężkim kacu do domu siostry. Każdy krok wali mu po deklu, trampek w ustach, światło razi, w głowie "Śląsk huczący żużlem" czy jakoś tak... jednym słowem: ciężkie jest życie mężczyzny pracującego. Dowiadujemy się także, czemu nasz "hiroł" tak się zaprawił. Konia sprzedał. Za dwa tysiące dolarów. I dumny jest, blady, "sukces" - myśli sobie - "wielki". A my myślimy, że to jakiś typiczny amerykański ranczero, co to w pocie i trudzie, ku chwale banknotów z piramidką i prezydentem... Od razu wyjaśniam: się mylimy, bo Jack nie jest jakimś tam małorolnym, to miejscowa (gdziesik pod San Diego) gwiazda, stadninę ma, w domu szklaną kasetkę z podziękowaniami od możnych tego świata...
Pojawia się wobec tego podejrzenie: Jack wcale się nie zaprawił z radości. Jack zaprawił się z rozpaczy. Toż w takim Janowie Podlaskim za kobyłkę na aukcji biorą po sto kafli w zielonych, a on za marne 2K spuścił swojego źrebca. Nędza, panie, i brak kwalifikacji handlowych. No, ale Jack twierdzi, że to sukces. Hmm... Musi, co źrebak miał nosaciznę, ale kupiec się nie poznał. Innego wytłumaczenia nie ma. No i biedak sobie teraz wmawia, że to sukces, bo jest cienias i boi się stanąć twarzą w twarz z prawdą, że dwa kafle za źrebaka, to kiszka z grochem a nie business.
Jak wygląda Jack... Ciężkie pytanie... Autorka nie może się zdecydować: raz jest taki, raz inny. O, oczy na przykład: "miał oczy koloru intensywnej czerni z tajemniczymi złotymi cętkami wokół tęczówek". Ale dwie strony dalej: "ogień w głębokich brązowych oczach". A parę stron i mamy: "brązowozłote oczy".
Dobra, odpuśćmy oczy. To przecież Harlequin, tu nie oczy będą się liczyć.
Jack wygląda trochę jak Cro-Magnończyk. Duże bydlę, owłosione na klacie (na brązowo), plecy jak szafa gdańska, "stwardniałe dłonie", "wystające kości policzkowe i mocno zarysowane szczęki", czoło niskie jak poziom książki - wypisz wymaluj "Walka o ogień", tylko w dżinsach. No i jeszcze nie w formie, bo na kacu. A to stan ciężki jest bardzo. Żeby ten stan opisać, autorka walnęła jak z panzerfausta:
"Jego zwiotczałe ze zmęczenia mięśnie przypominały wilgotny makaron".
No, szacunek. A to zaledwie druga strona książki... Nieźle jest... "wilgotny makaron"... Mocne, mocne... "świderki" zapewne - sam miałem kaca, to wiem, jak bywa.
Dobra, nieważne. Jack dotarł do siostry. Siostra podobna do Jacka (zaczęło mnie gnębić, czy też jest owłosiona na brązowo) - boszzzz... kim byli ich rodzice? King-Kong i Godzilla? Bo nawet poczucie humoru takie jaskiniowe: Jack nazywa siostrę pieszczotliwie "Starą Srebrną Gębą", ona jego "Starą Płócienną Gębą"... Jakbym ja tak brata nazwał, to bym w gębę dostał, ale co kraj to obyczaj. Ich sprawa. Siostra ma dziecko i antykwariat. Pewnie sprzedaje w nim czaszki stryjka Pitekantropa i cioci Neandertalii, oślą szczękę, którą dziadzio Erectus (no, przecież to Harlequin, nie?) mamuta i babcię okładał.
Jack kawę żłopie, osady szaleństw nocnych spłukuje, a tu do ogrodu pakuje się koza. Zwyczajna koza. Jack ma jeszcze brandy w oczach, więc najpierw zwiduje mu się, że to jednorożec, potem jedna babka, druga babka, jedna kiecka, druga kiecka, znowu koza... Cóż, nie bądźmy okrutni - nie osądzajmy surowo. Jack jest na kacu, podświadomość się uwolniła, marzenia senne postać realną przybierają... Koza, kobieta... łotadifrens? "Jestem farmer młody", a ze szwagrem po pijanemu nie takie rzeczy się wyrabiało. Ta niedźwiedzica na przykład... nieważne.
Okazuje się jednak, że to nie żadne zwidy freudowskie, tylko autentyczna koza i dwie goniące ją kobitki. "Na moim gruncie!" - myśli sobie Jack - "Znaleźne! Na moim - to moje, nie? A poza tym marchewkie mnie stratują", zwleka się więc z krzesła i rusza w bój.
Tu robimy przerwę, bo pojawiła się główna bohaterka. Jedna z dziewoj biegających za kozą po ogródku. Dziewczę zwie się Claire van Teiler. Zwykłe amerykańskie nazwisko i zwykły amerykański wygląd: renesansowa, jedwabna suknia, blond grzywa, wianek z kwiatków na głowie... Skąd my to znamy? "Na głowie kwietny ma wianek, a w ręku trzyma badylek, a przed nią bieży baranek...". Tylko, że autorka przestraszyła się posądzenia o plagiat i zamiast baranka mamy kozę. Zresztą, co ja się będę męczył? Męczyła się autorka, więc może ją zacytujmy:
"Z daleka była ładna, a z bliska wręcz olśniewająca. Wykwintna niczym księżniczka w swojej jedwabnej sukni
i diademie lśniła dojrzałą kobiecą pięknością. Suknia obciskała jej drobne ciało, uwypuklając pierś tak białą, jak sznury pereł, które ją ozdabiały. Jej oczy były dwoma ogromnymi szafirami. Wpatrywały się w niego błagalnie, a różany pąs oblewał jej policzki i małe, lecz pełne usta.
- To jest zwyczajna koza - powiedziała szybko - ale nazywamy ją..."
No, dała autorka popalić. Wyjaśniam: ta "koza", to rzeczywiście o kozie, nie o dziewczynie. Taki kontrapunkt, żeby nastrój zmienić. Interwał.
Wracamy do akcji: na interwała wychodzi Jack, bo zaczyna brzydko mówić na temat tratowania marchewki i rzuca się na kozę. W zabawie towarzyszy mu siostra Claire - Amy. Zgrabny tercecik zaczyna się miotać po ogródku. Koza miażdży krzaki, Amy miażdży kozę, Jack miażdży Amy, płatki róż sypią się wokół, a Claire rusza do szarży lekkiej brygady, żeby tej kotłowaninie kres położyć. Z gracją wpiernicza się w krzaki, gubi pantofelek, rani się w stopę, czuje ból w ramieniu (na co ona wlazła? na widły??) i mdleje.
Ocyka się na moment, czuje, że jakieś silne ramiona ją unoszą, niosą, czuje oddech na swej twarzy... i mdleje. Nic dziwnego. Inteligentny czytelnik się domyślił: Jack wziął ją na ręce i jak nie chuchnie tym swoim "wczorajszym"... Koń by zemdlał, a co dopiero ranna w stopę, z obolałym ramieniem dziewoja.
Wyciemnienie.
Nieźle, nie?
Potem mamy pierwszy z setów zapachowych. W tej książce wszystko pachnie. Wonie po prostu ogłuszają. Jedna, druga, trzecia, tysięczna. Wszystko wokół wali w nozdrza jak Tyson Hollyfielda. Claire we wszystkim czuje piżmo - reszta zapachów jest opcjonalna, ale zawsze w sporej mieszaninie. Ot, przykład: zanim zemdlała Claire "czuła ostry zapach skóry, piżma i drzewa cedrowego", a kiedy się ocknęła "czuła wosk, cytrynę, lecz najsilniejszy był słodki zapach fiołków". Potem będzie jeszcze gorzej. Ale piżmo zawsze, zawsze.
Wracamy do akcji. Claire leży w łóżku siostry Jacka, pani doktor bada jej ramię (stopą się nie zajmuje, chociaż rana podobno głęboka: vide zeznania Jacka. No tak, wsiowy pigularz...), Amy opowiada, że są nieszczęśliwymi sierotkami, podróżującymi z rodzajem wędrownego cyrku, w którym wszyscy przebrani są w stroje z epoki elżbietańskiej (ahaaa... stąd te renesansowe suknie i perły), lecą staroangielską kminą, tańczą, śpiewają, a okrutny karzeł leje je batem. No i właśnie zawinęły do rodzinnej miejscowości Jacka i Karen (to ta cro-magnońska siostra Jacka), gdzie spędzą miesiąc na hulankach i swawolach za nędzne grosze i miskę strawy. A potem chcą jechać do Disneylandu. Chcą jechać? To, gdzie my, k..., jesteśmy? Miałożby to być proste wariatkowo? Aaaa... nie... Harlequin... No tak.
Claire cierpi. Ma dylemat, paradygmat i rumieńce. Czemu? No, bo wiecie... Zanim ją do wyrka położyli - rozebrali. Niby ma na sobie majtasy i coś tam u góry, ale... nie, nie odważę się tłumaczyć - zacytuję:
"Marzyła o tym, by znów zemdleć: 'Widział mnie kompletnie rozebraną. Widział moje ramiona i Bóg wie co jeszcze. Renesansowe damy nie nosiły staników. Teraz i on już o tym wie'".
Hardcore. Boże drogi, ramiona widział... Poczułem się jak ostatnia męska szowinistyczna świnia. Też widziałem kobiece ramiona. Ba! żeby jedne! Okazuje się, że w rozpuście żyłem, zwyrodnialec... Świadomość, że renesansowe damy staników nie nosiły jakoś mną nie wstrząsnęła. Pewnie znieczulica... Zresztą autorka pisze, że zdjęto Claire gorset, więc nie bardzo rozumiem, o co jej biega? Co to, gorset gorszy od stanika czy jak? Ale może Claire widząc amanta o urodzie a'la Planeta Małp, boi się, że nadmiar wiedzy może mu zaszkodzić? Szare mu się zmęczą, zwoje przegrzeją, jeszcze zacznie się po klacie walić, meble wywracać, a ona biedna w łóżku - żadnego banana na podorędziu, żeby zwierza uspokoić...
Gwarzą sobie więc wszyscy a czytelnik głowi się, co autorka miała na myśli pisząc:
"Claire spojrzała na mężczyznę, którego obcisłe dżinsy nadawały kształt jego sylwetce".
Może ktoś by mi pomógł? Znaczy, że co? Nogi miał i nic poza tym? Rurkowaty był? Szwy i nity na całym ciele? A może w ogrodniczkach biegał, takich po szyję? Nie łapię....
Potem następuje kłótnia, kto płaci za lekarza - wiadomo, skąpe kmioty, wracza nie postawią, Jack bierze prysznic, goli się i odwozi swoim mechanicznym przedłużeniem.... ekhm... samochodem, znaczy, siostry do obozu elżbietańsko-cygańskiego. Koza też, oczywiście, jedzie - jest przecież "na stanie" i rozliczyć się z niej trzeba.
Po dotarciu na miejsce następuje pierwszy punkt zwrotny. Jack całuje Claire. Szaleństwo sięga zenitu. Szaleństwo autorki i szaleństwo czytelnika.
Ordre de bataille:
Jack: "lekko otworzył usta, oddychając przez nos. Przypominał jej wielkiego, ciemnego konia".
Claire: "Oblizała wargi i zamrugała oczami, usiłując przełamać urok, jaki nad nią roztaczał. Na swojej talii poczuła jego dłonie. Były tak duże, że prawie się stykały".
W tym momencie przypomniał mi się skecz kabaretu Jurki "Noce i dnie" i pytanie Barbary Niechcicowej: "Czy człowiek z łapami jak bochenki może kochać?"
Jak się okazuje - może. W skacowanym umyśle Jacka zaczęły kluć się miłosne metafory. Z trudem zaczęły się kluć:
"Ze swoją szczupłą talią, zdawała się Jackowi tak krucha, jak wata cukrowa".
No, kmiot nieziemski - "krucha jak wata cukrowa"... A gdzieżeś ty, łosiu jeden skacowany, kruchą watę cukrową widział??? Wata cukrowa jest lepka!!!
Jack tak się zmęczył metaforą, że zapomniał o samokontroli - jak nie ściśnie...
"Jej serce zabiło gwałtownie, przeszył ją dreszcz radosnej emocji, kręgosłup falował pod uściskiem Jacka".
Miał chłop krzepę, niech go licho... Żeby kręgosłup zafalował, no no... Już czekałem na jakieś charczenie, rzężenie, krew chlustającą z ust - a tu nici, bo Jack zorientował się, że są wśród aktorów, w miejscu publicznym, baba zaraz wrzeszczeć zacznie, policja, sexual harrasment... Poszedł więc za głosem natury i zablokował ewentualne "HEEEEEEELP!!!!" pocałunkiem
"Był to pocałunek, który zatrzymał czas. Świat przez chwilę trwał w bezruchu, potem zawirował niczym derwisz."
Niczym derwisz... poezja... i dzikie "aiiiiiiiiiiaaaa!!!'" zapewne, bo z tego, co pamiętam o tańcu derwiszów, to oni się strasznie darli w tym swoim fokstrocie. Nieważne. Grunt, że zadziałało.
"Usta Claire zadrgały i zamknęły się. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegła były jego gęste rzęsy i zmarszczki na czole, mówiące, że także dla Jacka było to coś wszechogarniającego, coś czemu oddawał się bez cienia wątpliwości".
Przekładając te eufemizmy na zrozumiałą polszczyznę można w skrócie powiedzieć, że Jack należał do ludzi, którzy mają spore trudności, kiedy trzeba równocześnie chodzić i żuć gumę. Jeśli nad jednym buziakiem musiał skupiać się tak, że aż mu się zmarchy zrobiły...
Teraz będzie Opis. Osoby o słabych nerwach - won. Nastąpi pomieszanie pojęć, kategorii orgia zapachów, transcendecja i w ogóle piętnasta dziesięć do Jumy w zabarwieniu seksualno-brutalnym:
"W uszach zadźwięczało jej własne imię. Była nim cała wypełniona. Wszystko pachniało świeżością mydła, wonnością. Kobieca dusza Claire - hojna i nowa - pragnęła. Zespoliła się z jego duszą. Usłyszała swoje westchnienie i jego odpowiadający jęk. Falująca pierś kurczyła się ze wzruszenia."
Ze wzruszenia, my ass... Neandertal ją ściska swymi... jak to było?... aha: "stwardniałym dłońmi", kręgosłup jej faluje, a autorka będzie mi wpierać, że ze wzruszenia... No przecież jak ją goryl ściskał, to pewnie, że się skurczyła. Każdy by się skurczył w takim imadle.
Ale to nic, bo finał tej sceny jest jeszcze bardziej nieziemski. Zapachniało Stephenem Kingiem:
"Ku swojemu przerażeniu w kąciku oka poczuła łzę,
spadającą po policzku."
Duża łza. Ona ją czuje równocześnie w kąciku oka i na policzku. Nie, na łzę to za duże. Łza ma to do siebie, że albo jest w kąciku oka, albo na policzku. Jeśli coś jest równocześnie i tu, i tu - to na pewno nie jest łza. Ja wam powiem, co to jest. Ścisnął ją, nie? Tak mocno, że jej zafalował kręgosłup i pierś się skurczyła, nie? No, to ja bardzo przepraszam, ale wygląda, że to coś w kąciku oka, to było płuco. Jack zaczął wyciskać Claire jak tubkę pasty do zębów, nie ma uproś.
A to dopiero strona 25. Książka ma stron 180. W tym dwie sceny ostro erotyczne. Dzieje się.
Następna scena zaczyna się perwersyjnie. Claire siedzi w towarzystwie cyrkowców elżbietańskich i... No, zresztą poczytajcie, co autorka napisała:
"Claire podniosła jakiś patyk, którym się zabawiała, pocierając...
A tfu!! Świństwa jakieś, cholera! Że też kary boskiej na takich... Ooooppps... przepraszam. Nie doczytałem do końca. Przepraszam jeszcze raz. Powinno to brzmieć:
"Claire podniosła jakiś patyk, którym się zabawiała, pocierając kamienie wokół ogniska i szepcząc coś do siebie."
To ja może zrobię przerwę?
Ciąg dalszy nastąpi
AJK
|