poprzednia strona okładka następna strona
- 23 -

Trylogia o tupecie - utwór trzeci

Tupet: Rewolucje (odcinek 2)

ciąg dalszy z poprzedniej strony

Wieczór był. Że zima, to ciemno, a śnieg skrzypiał pod butami. Szło się pod wiatr, a ten świszczał, trąbił i straszył zrzucając tu i tam jakąś dachówkę lub gałąź. Po mieście chodziliśmy rozlepiając klepsydry. Ciężko było, bo miasto spore, mróz ostry, a my z końca na koniec mieściny dreptaliśmy na piechotę. Ktoś nucił sobie dla dodania animuszu "z każdym przebytym metrem / czuję jak chudnę pod swetrem", ale reszta się tylko wkurzała. Nie miałem siły odwracać głowy przez ten wiatr, byłem obwinięty szalikami na twarzy ja ta mumia. Musiałbym się odwrócić cały. Więc się nie obracałem i nie wiem w końcu co się stało, ale usłyszałem tylko dwa stłumione stuknięcia, jedno jęknięcie i znowu wszyscy szliśmy milczkiem. Jak za domem sołtysa nakleiliśmy klepsydrę, to zaraz potem poślizgnął się Dariusz i stracił przy tym zęba.
Po obiedzie pobiegliśmy pod kapliczkę. Stamtąd miał jutro ruszyć kondukt. I ruszył. Lud szedł po zamarzniętym śniegu. Osobiście niosłem jedną z chorągwi i ciągle myślałem o tym, żeby się nie przewrócić. Miesiąc później przy okazji innego pogrzebu niosłem krzyż, a jedna z trumien, już nie pamiętam która, wyślizgnęła się panom grabarzom z rąk i sama wpadła do grobu. Potem była stypa - graliśmy sobie w coś na komputerze i oglądaliśmy "Robin Hooda" w telewizji zastanawiając się po co wybudowano takie drogie i piękne metro w stolicy. Przecież można było za to szpital postawić. I po co komu ta Starówka. Razem z tym cholernym Zamkiem Królewskim postawionym za PRL-u przez niejakiego Gierka. Ile to istnień ludzkich można by uratować za te pieniądze!
Zima była mroźna. A śnieg chyba nigdy potem już tak pięknie nie skrzypiał pod butami. Świat się zmienia - oceany zmieniają swe kształty, kontynenty się przemieszczają, a klimat tu się ociepla, tam ochładza... W Trzęsaczu morze pochłonęło prawie cały kościółek, który niegdyś stał przecież aż dwa kilometry od brzegu... Chciwość targa przyrodą i sercem człowieka. W końcu przyszła wiosna - chyba najpiękniejsza wiosna mojego życia. Potem lato... Chodziliśmy na basen. Wiele dni spędziliśmy nad rzeką.
- Felek, umiesz pływać? - męczył mnie jeden z kolegów. - A jak to jest pływać?
- Normalnie, woda cię unosi, a ty płyniesz...
- To niemożliwe - smęcił jak zwykle drugi koleś. - Jesteśmy ciężsi od wody, nie może nas ona unosić. To tak jakbyś mówił, że można latać.
- No wiesz, koleś, na lataniu to się nie znam, ale zauważyłem, że z pływaniem to jest jedna taka podstawowa zależność - woda cię uniesie tylko wtedy, jeśli się rozluźnisz i jej na to pozwolisz.
- A właśnie - wtrącił pierwszy z kolegów - tak mi się skojarzyło... Czy Jezus gniewał się, kiedy wyrzucał ich ze świątyni? Może po prostu domagał się porządku, ale tak bez gniewu?
Zawsze musiał zmienić temat. Wkurzało mnie to i wpływało na mnie destruktywnie. No bo do czego może prowadzić złość[1]? Z pewnością do niczego dobrego. No i przestałem się do gościa odzywać na jakiś czas. Zawziąłem się i nie chciałem przebaczyć. Dopiero, gdy po latach leżał już na łożu śmierci, złapałem go za rękę i zaszlochałem żałośnie "przebacz mi, bracie, moją zawziętość i zatwardziałość serca!".
Wróciłem do domu. Miasto było pełne takich małych domków jednopiętrowych. Było od nich tak gęsto, a uliczki brukowane i wąskie prowadziły w górę i w górę... Czasem przechodziłem pod praniem rozwieszonym między oknami, mijałem małe knajpki z piwem, kawiarnię, sklepik. Słońce przypiekało. Wpadłem na Leśka.
- Coś jest nie tak, Felku. Rastamani chyba chcą oczyścić miasto. Uciekaj.
Puściłem to mimo uszu. Od jakiegoś czasu podejrzewałem Leśka o schizofrenię. Pogoda była przepiękna, ludzie spokojni, uśmiechnięci, życzliwi. Nic nie zapowiadało zamieszek.
Przeszedłem jeszcze kilkadziesiąt metrów. Minąłem rozwidlenie dróg, okrążyłem dom i wszedłem tylnym wejściem.
- Ale upał... - westchnąłem i rzuciłem koszule na drewniane, staromodne krzesło.
- Zepsuła się grzałka! - dobiegł głos współsublokatorki z drugiego pokoju. - Najpierw wypaliła czarne kółko na półce w kuchni, a potem się zepsuła...
Była smutna. Stała w drzwiach z tą grzałką, a ja mocowałem się z jakimś drewnianym meblem w swoim pokoju. Zagarnęła te swoje blond loki i rzuciła:
- Pocałuj mnie, kochanie.
"Znowu to samo" - pomyślałem.
- Jadziu, mam dziewczynę... Nie mogę.
- Pocałuj... Jak to. Przecież... Jak to dziewczynę... A ja?
- No przecież mam dziewczynę... Nataszę... Nie mogę się z tobą całować...
Zmarkotniała do reszty.
- Blondynka?
- Tak... - odpowiedziałem nieco zdezorientowany.
- Wyprowadzam się - rzekła niespodziewanie spokojnie. Nie zrozumiałem.
- Że co?!
- Musimy się rozstać. Przecież rozumiesz...
Niestety, nie pojmowałem. Nic a nic.
- Natasza, co się stało!? - spytałem beznadziejnie.
Co się stało? Obserwowałem jak się pospiesznie pakuje. Nawet nie była roztrzęsiona, jak na tych głupich filmach. Zero histerii. Ale co się stało? Przecież ją kocham... Przecież... To jakiś obłęd...
Przemykaliśmy razem między domami. Słońce kryło się już za wieżowcami przesłaniającymi horyzont. Cyberastamani mijali nas z wyjątkową powagą. Rzeczywiście coś było nie tak. "Będą czystki na tle religijnym, uciekajcie z miasta" - ciągle słyszałem ten głos, jakbym dopiero co odbył rozmowę z Leśkiem. Ciągnąłem ją za rękę, należało się spieszyć.
- Schowamy się u Leśka. Póki co.
- Przecież on też nie jest bezpieczny...
- Na pewno jest w lepszej sytuacji niż my. Myślę, że nam pomoże...
Lesiek wpuścił nas do kuchni.
- Siedźcie tu i nie reagujcie. Oni się zorientują, jeśli będziecie się bać. Nie okazujcie strachu, to nic wam nie zrobią. Mamy jeszcze czas. Jutro dam wam glejt i wieczorem uciekniecie z miasta. Słupki kontrolne od północy będą wyłączone przez kwadrans - zdążycie się przedrzeć. Potem pokażecie glejt, jeśli będzie tam jakiś strażnik. Tylko nie zdradźcie strachu. Oni są jak zwierzęta. Wyczują strach - bez namysłu zagryzą.
Całą noc spędziliśmy na ławie pod drzwiami w przedpokoju. Siedzieliśmy grzecznie udając służących. Rastamani, do których należał dom, niczego nie podejrzewali. Zajęci swoimi sprawami byli wyjątkowo skoncentrowani. Dziwiło mnie to. Plan Leśka działał bezbłędnie.
Nad ranem, między trzecią a czwartą musiało być, przysnąłem nieco. Śniła mi się ta wieś, w której spędziłem jakieś dziesięć lat mego pięknego dzieciństwa. Pewnego dnia dziedzic - wiedząc co się święci, szła bowiem klęska żywiołowa - postanowił wydać bal. Zaprosił wszystkich mieszkańców wsi. Także tych najuboższych, bo to głównie z myślą o nich wymyślił ten bal. Do nich specjalnie wysłał swego syna z zaproszeniem. Syna, no bo kogo? Komu by uwierzyć mieli, jeśli nie jemu, że to nie żarty? Że naprawdę są oczekiwani, mimo różnicy stanów, mimo biedy, zapracowania, wielu wzajemnych niesnasek...

Panicz stanął na targu, zsiadł z konia, co zdziwiło wieśniaków, z których niejeden splunął obficie pod buty i poszedł w swoją stronę. Kiedy panicz odczytał zaproszenie, kilka mniej zawziętych osób nawet się ucieszyło... Lecz wtedy wrócili tamci narwani chłopi z grabiami i przebili paniczowi brzuch, wybili zęby, zmiażdżyli nogi. Ciało wrzucili do rzeki.
Bal odbył się. Kto chciał przyjść, ten przyszedł. Kto nie, ten nie. Tymczasem, zgodnie z przewidywaniami, susza wywarła ogromne spustoszenie, a potem gradobicie i dwutygodniowa ulewa spowodowały olbrzymią powódź we wsi. Straszny ten kryzys przetrwali tylko obecni na balu - niczym na Arce Noego. I ci, którzy zechcieli jeszcze w trakcie dołączyć, przekonani przez dworskich żołnierzy z garami pełnymi grochówki. Wypatrywaliśmy ich z piętra przez okna. Balowaliśmy pół roku, aż woda spod wzgórza opadła.
Ciała tych, którzy ostatecznie obrazili się, jak te rozwydrzone dzieci, na świat cały, i nie zdecydowali się na udział w balu, zjadła na wiosnę zaraza.
Humor miałem nienajlepszy. Nie lubię zarywać nocy. Na dodatek nie cierpię półgodzinnych drzemek w takich sytuacjach. Jestem wtedy tylko bardziej zaspany. Wypiłem kolejną kawę. Serce waliło jak oszalałe, bałem się, że rozsadzi mi klatkę piersiową. Z tych nudów, zgryzoty i ogólnie złego samopoczucia zalogowałem się trzy razy. Jako ja jako taki, jako ja mój syn, a także jako ja mój duch. W sensie, że ja mój duch to moja dusza, a ja jako taki to mój nick tylko, czyli właściwie tylko powłoka zewnętrzna. Choć w tym wypadku akurat wszystkie powłoki były raczej wewnętrzne. Wewnątrz tego żałośnie wymyślonego światka, który to istniał wewnątrz jeszcze innego światka, a sam zawierał również niezliczone inne subświaty równoległe - podrzędne do tego, do którego się trzy razy zalogowałem. Trzy razy jednocześnie, czyli także równolegle (w odróżnieniu od logowania szeregowego, które odbywały się wielokrotnie, jednak nie w tym samym czasie; zresztą czymże w takiej sytuacji jest czas? światy niby równoległe, a przecież zupełnie od siebie niezależne, jeśli nie liczyć nadświata, czyli tego, do którego zalogowałem się trzykrotnie).
Trochę to wszystko skomplikowane - pomyślałem sobie. Jednak tę komplikację trzeba objąć umysłem, żeby zrozumieć całość wszechrzeczy. Byłem niewyspany i zły. Nie w sensie wściekłości, tylko specyficznego rozdrażnienia. Byłem otumaniony, bolała mnie głowa. Zasypiałem na stojąco w pociągu towarowym. Byliśmy upchnięci jak bydło. Uciekaliśmy z Izraela, gdzie Żydzi próbowali wytępić Muzułmanów i odwrotnie, z Irlandii, gdzie chrześcijanie jednego obrządku mordowali chrześcijan obrządku drugiego. Wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Jugosławia. Tu też się tłukli. To już milej w tej porąbanej Irlandii było, piwa się można było napić - ciągle przygadywał syn swemu ojcu, a duch unosił się i robił klimat. Zalogowany potrójnie nie miałem z tym problemu. Tylko inni gracze brali mnie za trzy różne osoby. Za trzech różnych ludzi.
Rozszyfrował mnie szeryf. Był całkiem ładny dzień, piliśmy piwo.
- Skąd znasz kody, synu? - rzucił niby niewinnie.
- Jakie kody?
- Nie udawaj Greka, chłopcze.
Prawie by się pokłócili, więc ogłosiłem alarm:
- Śledzi nas satelita. Rozdzielamy się i spotykamy w piwnicy za pięć minut.
No i rzeczywiście rozdzieliliśmy się. Z tym, że ja jako syn wpadłem w zasadzkę i już nie dotarłem do piwnicy. Gdy mnie zadźgali, wylogowałem się. Po paru minutach szeryf znowu zagaił, z tym że teraz wśród wina dojrzewającego w piwnicy:
- Skąd znasz kody...?
- Nie znam. Loguję się z kompa administratora po prostu. Tu nie trzeba znać kodów.
- Aha... Masz chody znaczy się - szeryf podrapał się w zamyśleniu po plecach.
- No chody mam. Wiesz... Skasowaliśmy sprzęcik w takiej firmie. Poczytasz jutro w Gazecie pewnie, jeśli czytasz prasę. Weszliśmy w spółkę z ich ochroną. Strażnicy zostawiają wyłączony alarm na noc, my wchodzimy spokojnie, wynosimy co chcemy spokojnie do ciężarówki i spadamy. Alarm włączamy spokojnie przy wyjściu - policja jest na miejscu po siedmiu minutach i wszyscy się dziwią jak to możliwe, żeby w tym czasie wynieść to wszystko.
- No, nieźle... - szeryf nie krył podziwu. Nie bałem się go. Tu mi nie zagrażał. Nie mógł mnie aresztować za przestępstwa popełnione w innym wymiarze. A już tym bardziej w nadrzeczywistości. Jeszcze niedawno karało się ewentualnie za występki w podświatach, ale to też już przeszłość. Teraz można się logować do niższego poziomu tylko po to, żeby się nieźle zabawić. Wyładować się nie czyniąc nikomu realnej krzywdy i nie ponosząc z tego względu konsekwencji. Bo to w końcu jest tak jak ze snem - niby dlaczego miałby mnie ktoś karać za to, co mi się śniło? To tylko sen i już. A szeryf prawdopodobnie sam był jakimś cyberpunkiem w świecie o poziom wyżej, skoro tu trzymał takie stanowisko. No i przejmował się tymi cholernymi kodami.
Włączyłem telewizor. Leciała "Nikita". Szeryf otworzył jedną z flaszek.
- To znaczy, że co? Zaiwaniłeś kompa administratorowi?
- Na to wygląda. Admin też człowiek, tyle że może więcej. Zresztą wszyscy admini się znają. Kiedyś, jak się ich kilku spotkało na weselu kumpla, to się schlali i odłączyli pół Polski od sieci.
- Pół Polski, powiadasz... Dawno tam nie byłem... Właściwie wcale. Ostatnio. Tak jakby. Wiesz ja jestem w sumie stąd. Tu się urodziłem. Nie znam nadświata.
- Jesteś botem...
- Ależ skąd! Urodziłem się w cybermałżeństwie zawartym przez jakichś dwóch debili dla zabawy. Z tym że tu byli oni seksowną osiemnastolatką i przystojnym dwudziestoparolatkiem. Już tu nie bywają. Ich nicki leżą na śmietniku. Tylko ja, cholera, zamiast narodzić się w normalnym świecie, muszę funkcjonować w tej idiotycznej cyberkreaturze.
Trochę się zmieszałem. Posądzałem go przed chwilą o takie rzeczy, a chłopina, jak widzę dramat przeżywa i prowadzi nieszczęśliwe życie gnostyka wrzuconego nie tam gdzie trzeba.
- Nie martw się - próbowałem go pocieszyć. - Tak pewnie musiało być. Jak umrzesz, spotkamy się w niebie. W gruncie rzeczy, choć ja tu tylko jestem zalogowany, tak naprawdę też urodziłem się w wirtualnym świecie. Tyle że o poziom wyżej... W mordę jeża, myślisz, że żyć w Polsce to taka przyjemność!? To przekleństwo! Męczy mnie to samo co i ciebie. W Polsce, chłopie, jeśli czegoś nie brakuje to tylko tupetu. I głupoty.
- No, koleś nie przesadzaj. W Polsce macie przynajmniej Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
- No dobra, dobra. Chcę powiedzieć, że i tak wszystko marność. Łzę człowiekowi Jezus obetrze po śmierci. Nie prędzej. Spotkamy się w niebie i tam pogadamy.
- Te, koleś, a co to jest śmierć? Bo jak dla mnie to ty zaraz umrzesz, jak się tylko wylogujesz. Co to właściwie ma być? Ktoś mnie umieścił w tym śmiesznym podświatku. Co to jest dla mnie niebo? Skąd mam wiedzieć, gdzie po śmierci trafię? Może urodzę się tam u ciebie? Taki rodzaj reinkarnacji, co? Co ty mi z Jezusem wyjeżdżasz. On zbawił twój świat, a nie mój.
- Świat jest jeden, człowieku. Dokładnie jeden.
Szeryf zdenerwował się widać, bo wyjął spluwę i strzelił mi między oczy. Zostały mi jeszcze cztery życia.

Każdego dnia czuję się coraz głupiej. Nie ma godziny, żebym czegoś nie pokręcił, nie przeoczył, czy nie zapomniał. Gdy próbuję coś zrobić, nie wychodzi mi. Kiedy coś naprawiam, to mi się psuje. Gdy zamierzam nastawić coś rozregulowanego, nie trafiam w sedno, a gdy chcę komuś coś wytłumaczyć, wszystko mu jeszcze bardziej czynię niezrozumiałym. To jakiś obłęd, myślę sobie, ale trwam w tym wszystkim. Drobne stłuczki, gafy, niepowodzenia zaczynają w końcu nabierać rozmiary wypadków, nieporozumień, incydentów, katastrof. Moje życie stało się jednym wielkim pasmem błędów... Przewracam się, potykam, czasem wpadam na przeszkody, tratuję ludzi lub daję się im podeptać.
Nie wiem jak to się dzieje. Chciałem być dobrym człowiekiem. Zamierzałem do czegoś dojść, zrobić jakąś karierę, niekoniecznie światową... Udzielić czasem jakiegoś wywiadu, pokazać się w telewizji, zobaczyć swoje zdjęcie w Gazecie. A zostałem nieudacznikiem. Wszystko leci mi z rąk, nogi pode mną się uginają, uszy i oczy odmawiają posłuszeństwa - zwykle coś mi się musi przywidzieć, przesłyszeć. Może to nie jest zaraz schizofrenia, ale przyznaję - zdarza mi się zobaczyć jak na dłoni, ze wszystkimi szczegółami coś, czego kompletnie nie ma. Usłyszeć dźwięk, którego nikt nie usłyszał. Pomyśleć coś nie do pomyślenia.
Kupa książek i gazet leży wokół. Zwykle zaczynam coś czytać i nie kończę. Zapominam. Biorę się za następne dzieło, znowu mi wylatuje z głowy, zajmuję się czymś ważnym, na śmierć zapominam. Mój pokój to śmietnik. Próbuję też pisać. Listy, których nie wysyłam, artykuły, których nikt nie chce wydrukować, opowiadania, które gdzieś urywają się nagle... Szybko tracę wątek. Ciągle coś mnie rozprasza. Ewentualnie dobrze wychodzą mi jakieś krótkie formy typu notatka, SMS, urwane zdanie na skrawku kartki...
Wszelkie stoły, krzesła, biurka, stołki pełne są brudnych talerzy, garnków, patelni, kubków... Nie mogę ich zmywać, bo czas ucieka. Mam go mało. Dlatego w pośpiechu kroję chleb, odgrzewam jakieś pierogi ze sklepu, względnie zalewam proszek wrzątkiem, żeby zrobiła się z niego zupka. Ciągle chodzę poparzony i pocięty. Na twarzy też czasem się zacinam, ale to już rzadziej, bo golę się raz na dwa miesiące. Coraz bardziej tępą żyletką.
Zakupy robię nieczęsto. Raz, że nie mam pieniędzy, dwa - brakuje czasu i siły po pracy. Gdy wracam zmęczony po całym dniu roboty, jest już ciemno, sklepy pozamykane, spać się chce... I smutno, bo pomysły, które na życie miałem rano, teraz gdzieś już wyparowały. Nie idę spać, bo ich szukam jeszcze. Nad ranem zasypiam tam, gdzie mnie zmorzy. Raczej nie sypiam w łóżku.
Pieniądze, które czasem mam, przegrywam. Potem pożyczam od kumpli, żeby dociągnąć jakoś do pierwszego. Jednemu oddaję, od drugiego pożyczam. I tak w kółko.
Kiedyś było lepiej. I na szachach mogłem się skupić, i na ping-pongu... Raz napisałem nawet takie opowiadanie abstrakcyjne o jednym panu. Wielu chwaliło tę opowieść. Chyba wydała im się niebanalna. Myślałem więc, że zostanę wziętym pisarzem, ale nikt tego nie wydał. Poza tym nie udało mi się drugi raz napisać czegoś równie zabawnego, więc kto by ryzykował inwestycję w jedno jedyne opowiadanko jakiegoś tam debiutanta... I to debiutanta bez chwytliwego nazwiska. Bez aparycji, fizjonomii i dykcji, które pozwalałyby występować publicznie. Miewałem oczywiście świetne pomysły, rewelacyjne historie układały mi się w głowie, które gdyby tylko spisać, byłyby co najmniej hitem sezonu. I stałyby się przy okazji źródłem dochodów. Tak sobie przynajmniej wyobrażałem. I zamiast usiąść, coś rzeczywiście napisać, przeczytać potem parę razy uważnie, poprawić błędy, wydrukować, jeszcze raz poprawić to i owo, wydrukować znowu, dostarczyć wydawnictwu, zgarnąć sumkę lub przynajmniej poczuć radość z tego, że udało się coś wypowiedzieć, to ja trwoniłem czas na wyobrażanie sobie tej mojej kariery pełnej sukcesów (a wyobraźnię mam naprawdę bujną). I kiedy już siadałem nad kajecikiem z chęcią przelania myśli na papier, z nagła odczuwałem głód, pragnienie, zmęczenie... I zajmowałem się obiadem. I ze sztuki nici. Chyba że była to kolejna sztuka mięsa.
Do tego wszystkiego pogrążyłem się w niejednym nałogu, co również odsuwało mnie od sztuki. Zawsze oprócz pisania chciałem grać, malować, redagować... Taki ze mnie multiartysta miał być. Tak sobie marzyłem. Jednak nic z tego. Z bujną wyobraźnią sobie rady nie dałem i wylądowałem na ulicy, gdzie oddałem paszczą co miałem w żołądku i zasnąłem bełkocząc.
Do domu nie było już co wracać. Właściciel poszedł w końcu po rozum do głowy i zerwał umowę, która zresztą nie była na piśmie. Nawet przedmiotów nie musiałem zabierać, bo większość przepiłem, a resztę skonfiskował facet jako rekompensatę za nieopłacone rachunki. Nie dziwię mu się. W tamtych czasach, gdyby nas zamienić miejscami, zrobiłbym to samo.
Wtedy jeszcze byłem w miarę gruby, gdyż jadłem jak najęty, jeśli akurat nie byłem w innym ciągu. Obudziłem się przy krawężniku i przyglądałem długo memu wielkiemu, obrzyganemu brzuchowi. Trząsł się jak galareta. Całe zwały tłuszczu zwisały spod koszulki, a ja nie kryłem zażenowania. Bełkotałem nawet coś na ten temat do spieszących się do pracy nieprzypadkowych przechodniów.
Było to miasto studenckie po trosze. Żeby jakoś przeżyć z dnia na dzień, postanowiłem udzielać korepetycji z języka. Co zarobiłem, to wypalałem, a depresja moja rosła i rosła. W miarę upływu czasu o klientów było coraz trudniej. Garnitur obrósł w kurz, zyskał na niejednej dziurze... Studenci kończyli studia, wyjeżdżali gdzieś daleko. Ci, którzy pojawiali się w ich miejsce, już mi nie ufali. Pytali jak taki bezdomny pijak i brudas miałby ich czegoś nauczyć. Pewnego dnia dla kawału, gdy leżałem półprzytomny na jednym z trawników pod drzewkiem, jakaś wesoła studentka wyjęła z torebki nożyczki i sprawiła mi nową nieciekawą fryzurę. Śmiechu było co niemiara. Potem było gorzej i gorzej.
Żonglerka słowna. Słowo może zabić. Przekonałem się o tym kilka lat temu, gdy często mawiałem ludziom, którzy mnie denerwowali "aby cię pokręciło". Rzeczywiście ich kręciło. Trochę. W głowach im się kręciło. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a ja tak na społeczeństwo patrzyłem i zdawało mi się, że wszystkim się już wszystko pokręciło. Ludzkość denerwowała mnie coraz bardziej, a ja wołałem "aby was piekło pochłonęło". Z tygodnia na tydzień politycy coraz bardziej napinali te swoje sytuacje, któryś z nich nawet wysłał żołnierzy na front z drugiej strony kuli ziemskiej. Wybuchła niejedna wojna.
Oczywiście mówić, że to moja słowa miały taką moc sprawczą, byłoby pewnym nadużyciem. A to dlatego, że przecież oczywistym jest, że nie tylko ja potrafię artykułować.

- Posłuchaj... W Biblii jest pełno przekłamań. To jedna wielka paranoja. A wiesz, najpierw był przekaz ustny, potem pisemny, a potem tłumaczenia z żydowskiego języka na grecki, potem na łaciński, potem na starocerkiewno-słowiański, potem na Wujka, potem na tysiąclecia i tak dalej. Wiesz ile pomyłek mogło się zdarzyć po drodze? A weź pod uwagę, że po hebrajsku to się samogłosek nie pisało. Zdajesz sobie sprawę z tego ile znaczeń mogło mieć zapisane tam jakieś słowo? A nawet jeśli tłumacz odgadł to właściwe znaczenie, to przecież znaczenia z biegiem lat się zmieniają. Tłumacz coś napisze, a i tak nikt nie będzie wiedział o co chodzi. Nie mówiąc już o tym, że czasem język nie zawiera tak dokładnych odpowiedników no i robi się problem typu, że trzeba niby "bać się Boga", a przecież tak naprawdę nie o to chodzi. Dodajmy do tego jeszcze znaki interpunkcyjne, których kiedyś nie było, no i mamy przysłowiowy problem różnicy między "powiadam ci dziś, będziesz ze mną w niebie", a "powiadam ci, dziś będziesz ze mną w niebie". Niby nic szczególnego, a jednak ludzie się o to zabijają.
- Do czego zmierzasz... Przecież to proste rzeczy wynikające w budowy greckiego zdania - F. nie krył zniecierpliwienia.
- Posłuchaj... Odkryłem, że w wyrazie określającym dzisiejszą Jerozolimę można zrobić jedna małą literówkę i wychodzi nam prawdziwa nazwa starej Jerozolimy... Turbacz!
- Zwariowałeś...
- No co ty! To w Turbaczu znajduje się oryginalna Ściana Płaczu - pozostałość po prawdziwej świątyni, którą Rzymianie zburzyli dwa tysiące lat temu.
- Rzeczywiście stoi tam stara ściana...
- Jedyna zachowana część świątyni.
- Niby tak, ale twoja teoria jest dziurawa.
- Nie ma żadnych dziur! Wszystko da się wyjaśnić racjonalnie!
- Co robili tam wtedy Rzymianie?
- Szli po bursztyny do Bałtyku, to logiczne.
- Ale szlak bursztynowy prowadził chyba minimalnie obok? Jakieś sto-dwieście kilometrów? - F. chyba się łamał. Nie było słychać już tej pewności w głosie.
- Jesteś w stanie stwierdzić to z całą pewnością po dwóch tysiącach lat? Rzymianie ciągnęli nad Bałtyk wieloma drogami.
- Bajki opowiadasz... - F. łapał się ostatecznej argumentacji.
- Głupiś. Nie rozumiesz? Jerozolima czyli miejsce śmierci Jezusa to tak naprawdę dzisiejszy Turbacz. To wyjaśnia skąd śnieg w stajence i górnicy obecni przy narodzinach Pana. A i Matka Boża Częstochowska - co by Maryja robiła w Częstochowie? To jasne. Tu się narodził Jezus. A Żydzi go zabili.
- Hm... Maryja, Królowa Polski....
- Właśnie!
- Jak myślisz, gdy już się spotkają, która wygra walkę na śmierć i życie? Częstochowska, czy Fatimska?
- No jasne, że Częstochowska!!!
- Już widzę te lasery, światła, efekty... Coś jak w pojedynku Gandalfa z Sarumanem.

Wykład mną wstrząsnął. Jak sparaliżowany siedziałem, a włosy stały mi dęba, jakby mnie piorun trzasnął. Podczas gdy sztywne ciało odmawiało posłuszeństwa, myśl odżywała na nowo. Z martwych wstawała. Z wolna zaczynała przepływać przez jakieś głębokie zakamarki mózgu. Patrzyłem w mówcę oniemiały z zaciśniętą do bólu szczęką i wybałuszonymi oczami. A ten grzmiał potężnym, niskim głosem. Słowo przenikało do serca. Sączyło się cierpliwie i dopiero gdy urwał nagle, jakby w pół zdania, gdy zaległa głucha, niespodziewana cisza, doznałem szoku. Miłość ogarnęła moją duszę. Ciało zerwało się do wyjścia. Pobiegłem radośnie korytarzem. Minąłem jedne drzwi, drugie, wyskoczyłem na zewnątrz. Miłość. Świat pełen złych, okropnych ludzi. Tych, którzy przy danej okazji zaraz skoczyliby mi do gardła. Nienawidzili się nawzajem. Ścigali się, przepychali, przeklinali się wzajemnie. Kochałem ich. Kocham ich. Kocham was. Kocham już nawet nie pomimo wad. Kocham wraz z nimi. Usprawiedliwiam je tą miłością.
Nie zauważali mnie. Mijali mnie w drodze do knajp, domów, kochanek, kolegów w bramach. Ruszyłem w stronę Starówki. Nieznacznie zbliżyłem się do współuczestników, podobnie jak ja unoszonych radosną nowiną w świat. Przysłuchiwałem się ich podnieconym, radosnym rozmowom. Oni byli jak ja. Cud był zbiorowy, bo i oni kochali, a miłością byli przejęci.
Skandal. Kocham śmierdzącego żebraka. Kocham cwanego sprzedawcę kwiatów. Kocham tę Rosjankę zawodzącą na rynku jakąś niby melodię. Kocham opryszków czyhających z nożami w ciemnych przecznicach na zabłąkanych przechodniów. Któryś z noży jest przecież mi przeznaczony. Kocham mojego zabójcę. Jego winę biorę na siebie.
Czy istnieje jakakolwiek wartość, za którą ci ludzie są w stanie oddać życie? Liberalizm? Wolny rynek lub seks? Demokracja? Marihuana? Sprawiedliwy system pracy? Futro dla żony i dobre kosmetyki? Jedzenie dla dzieci? Tak, ktoś jako lekarz oddał życie pacjenta. Jako polityk - życie żołnierza. Jako biedak - życie bogacza. Jako kochanek - życie embrionu. Świat potrafi kochać. I nienawidzić w imię tej swojej miłości.
Pobiegłem do domu. Miłość w wymiarze krzyża - skandal. Ból, który nękał mnie latami, zniknął w jednej chwili. Szczęście, jakie mnie ogarnęło na myśl o tym po co żyję, wycisnęło z mych oczu łzy. Krzyczałem z radości. Kocham każde miejsce tego absurdalnego miasta. Kocham tych okropnych ludzi. Tym bardziej, im gorzej im z oczu patrzy.


I zdarzyła się też taka historia:
_chan.log.20020718:[11:45] nie pamiętasz???
_chan.log.20020718:[11:45] ja mam to w archiwum..
_chan.log.20020718:[11:45] falarek: a ty mnie zapytywałeś czy to naprawdę prawda, ze on odchodzi bo jak to wtedy ująłeś "chce skończyć ten durny protest".



Przypisy:
1 - zdania są oczywiście podzielone; niektóre szkoły twierdzą, że złość sama w sobie może być tylko zwykłą reakcją obronną na jakiś zły czynnik; złość jak narzędzie będzie dobra lub zła w zależności od tego, co z nią zrobimy

Leon i Fryderyk Kowalski-Nowak
4 sierpnia 2003 - 21 kwietnia 2004

ciąg dalszy na następnej stronie



poprzednia strona okładka następna strona