Osobliwe zdarzenia Teofila M. (część trzecia)
Jej pochodzenie Teofil znał aż zbyt dobrze, bo sam brał swego czasu udział w przemycie większej ilości alkoholu zapakowanego właśnie w nią. Była też kiedyś jeszcze jedna, bardzo podobna, jednak, zamiast stylowych kwadracików, miała zygzaki.
Wyglądało na to, że tego dnia nie zazna się spokoju. Może gdzieś daleko, ktoś zupełnie obcy tak, ale nie Teofil, nie tu i nie teraz.
Cicho niczym kot skoczył więc pogodzony ze swym losem na drugą stronę pokoju, sprawnym ruchem wysunął szufladę z narzędziami i wyciągnął z niej swój podręczny pięciokilowy młotek przechowywany na takie właśnie okazje, jak ta. Mężczyzna czający się za zasłoną nie należał jednak do najmniej inteligentnych, a że coś jednak przez nią widział, zrozumiał wnet, że oto nadszedł czas. Spokojnie wyciągnął zapałki, podpalił jedną z nich i cierpliwie zaczekał aż ogień przeskoczy na firankę. Wtedy i on skoczył jak oparzony (a gdyby tego nie uczynił, z pewnością doznałby poparzenia, więc także by skoczył, ale już jakoś inaczej) i zaczął fotografować zdumionego Teofila, który oprzytomniał, kiedy młotek przywalił w jego prawą nogę, i z okrzykiem przerażenia popędził do przedpokoju po gaśnicę. W tym czasie mężczyzna z aparatem rzucił okiem na biblioteczkę i wyskoczył przez okno. Choć było to piąte piętro, nie bał się, ponieważ na dole czekała już straż pożarna ze swym słynnym samonadmuchującym się materacem.
Teofil w miarę szybko uporał się z ogniem. Kiedy zbliżył się do okna, żeby zobaczyć czy papparazi przeżył upadek, niespodziewanie grzmotnął go potężny strumień wody ze strażackiej sikawki.
- Powinienem się leczyć - powiedział upadając na plecy. Miał bowiem dokuczliwe problemy z koncentracją. Teraz to już w ogóle ubzdurał sobie, że chciałby cos powiedzieć, wyrazić swoje myśli, które naszły go w związku z wydarzeniami. Tymczasem nic z tego. Żadne zdanie nie chciało się ułożyć, nic nie trzymało się kupy. Dukał tylko coś pod nosem, a woda lała mu się do mieszkania. Puszczał sobie statki...
Nie byłoby w tej pozornie zwyczajnej czynności nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż statki owe notorycznie zawracały, powodowane zapewne tęsknotą. Być może marynarze nie mieli aż tyle odwagi, by brnąć w coraz to dalsze odmęty niezbadane. A może to tylko czysta matematyka - z obecną ilością zapasów wody i jedzenia oto jest ostatnia chwila, kiedy odwrót ma jeszcze sens.
W głowie kapitana panował zamęt. Wiedział, że trzeba zawracać, ale jednocześnie miał tę pewność podświadomą, która mówiła, że ląd jest tuż... Dziwne, że marynarz siedzący w bocianim gnieździe jeszcze go nie dostrzegł.
No i zawrócili, jak zwykle. Znowu kupa pieniędzy poszła na marne, znowu trzeba będzie zaczynać wszystko od początku... I znowu król będzie wrzeszczał, dotychczasowi sponsorzy będą bezradnie rozkładać ręce, ludzie na ulicy będą wytykać palcami, dzieci będą się śmiały. Wszyscy coś będą, cóż za idiotyzm. Oj, żeby oni chociaż GDZIEŚ byli, ale oni COŚ będą... Żenada.
c.d.n.
Leon
|