Start Festiwal Jarocin 2000
Dwunastego sierpnia, po sześciu latach przerwy, odbył się festiwal w Jarocinie. Jednodniowy, bo jednodniowy, ale jak na początek zawsze to coś.
Dla organizatorów z miejsca duże brawa i ukłony - niebywała punktualność (do której przyczyniła się pomysłowa i sprawiedliwa godzinka dla każdego wykonawcy) i niebywały DEPOZYT. Że regulaminu przestrzegać trzeba, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że pewnych rzeczy nie można wnosić, skoro nie życzy sobie tego organizator lub jakiś twórca przepisów, też wszyscy w jakimś stopniu wiemy. I właśnie do tego między innymi służył depozyt, żeby zbędne przedmioty móc sobie w nim przechować, dostając numerek, nie płacąc za to nic poza tym, co już się zapłaciło za bilet i nie martwiąc się, że po koncercie już się tego nie znajdzie.
A teraz wytknę kilka paskudztw. Otóż reklamowana przedsprzedaż biletów nie odbywała się tak, jak o niej mówiono w mediach. Bilety były bardzo drogie, co spowodowało mizerną frekfencję publiczności, a do tego praktycznie dostępne dopiero w dniu koncertu, co nie dawało szans na jakąkolwiek zniżkę. Nie wiadomo też kiedy okazało się, że niektóre z zapowiadanych zespołów nie wystąpią. Na przykład Kult.
Z artystów, których zapowiedziano na rozpisce umieszczonej na biletach, zagrali wszyscy. Koncert rozpoczął się o 10.00 i trwał do 2.00 w nocy. Pierwsza grała Armia, której występ przyjęty był bardzo dobrze, choć nie było z nią Banana, ale za to mogliśmy usłyszeć w armiowych piosenkach skrzypce zastępujące dźwięk waltorni. Armia bisowała w przeciwieństwie do kolejnego zespołu Funny Hippos. Kaliber 44, który wystąpił jako trzeci, mówił coś o helikopterze oraz wyraził swój żal, że Armia nie grała piosenek zespołu Siekiera i zauważył, równie uszczypliwie, że w katolickim kraju zaserwowano katolickie zespoły na początek i na koniec festiwalu. Owa klamra bardzo zasmuciła mego kolegę, który przyjechał specjalnie po to, żeby zobaczyć Armię (ale się spóźnił o pół godziny) i 2Tm2,3 (ale z końcówki musiał się urwać, więc też niewiele zobaczył). Dlaczego jednak Kaliber miał o to żal, nie wiem. Po nim wystąpił sobie zespół udający różne straszne demony - Yattering (no cóż, w tej katolickiej klamrze znalazło się miejsce dla czegoś jakby wręcz przeciwnego, co chyba tolerancyjnej publiczności nie przszkadzało). Następny był Homosapiens, który zaskoczył mnie poziomem wykonania. Pierwszy raz widziałem go na żywo i nie zawiódł mych oczekiwań, niestety w przeciwieństwie do kolejnej kapeli, Something Like Elvis, ale mam nadzieję, że to tylko moje subiektywne odczucia. Każda piosenka tego zespołu wydawała mi się taka sama, w przeciwieństwie do tego, co słyszałem wcześniej z kasety. Podobnie było z Acid Drinkers, na czas występu którego realizator chyba za bardzo podkręcił głośność. Zlewały mi się dźwięki w jeden wielki zlew, co by się go sam Kazelot S. nie powstydził. Ale to nic, jak będę chciał posłuchać ich muzyki, włączę sobie kasetkę. Łoskot - ten zespół uraczył nas miłymi improwizowanymi utworkami. Byłem pod wrażeniem, a widziałem Łoskot po raz pierwszy, więc wrażenie spotęgował szok, który zdarza się czasem, gdy obcuje się ze sztuką wysokich lotów. Püdelsi wystąpili po owym Łoskocie i zrobili to jak zwykle sprawnie. W zespole włosy na głowie posiadała tylko basistka Tekla, która grała niegdyś w reggałowym zespole Będzie Dobrze. Na większość repertuaru grupy złożyła się duża liczba piosenek z "Psychopopu", ale były też doskonale znane pieśni z wcześniejszych płyt, co przecież nie dziwi, ale w co można było zacząć wątpić w miarę trwania występu. Po Püdelsach nastapiła przerwa, która była dłuższa chyba niż występ zespołu, który po niej wystąpił, a jego nazwa brzmi Therapy?, która to nazwa jest dość oryginalna, jak mi się zdaje. Potem wystąpiła Nosowska, która uraczyła publiczność dość stechnologizowanymi wersjami swych piosenek z gościnnym udziałem Roberta Brylewskiego, którego tak naprawdę było słychać kiedy się witał i żegnał. Ale jego występ także był oryginalny. Polegał na wydawaniu dźwięków paszczą poprzez megafon, który je tłumił. Później wystąpił 2Tm2,3, ale w takim samym składzie, w jakim wystąpiła kilkanaście godzin wcześniej Armia, z różnicą jednego gitarzysty, na którego wymieniono Popkorna. Nie było ani Litzy, ani Malejonka, ani Angeliki, ani Joszki, ani drugiego perkusisty. Pod względem organizacyjnym więc czysta żenada, która biorąc pod uwagę cenę biletu, co to trzeba go było sobie kupić, żeby ją zobaczyć, potrafi wytrącić jeszcze dziś z równowagi. Na szczęście muzycy, którzy wystąpili, poradzili sobie bezbłędnie. Budzy zaśpiewał piosenki Litzy i Malea rewelacyjnie.
Było miło. Szkoda tylko, że tak mało ludzi. Spokój był niesamowity i pełna kulturka. I choć agresji się nie spotykało, nie można też mówić o wspaniałej atmosferze, którą cieszyliśy się onegdaj na Przystanku Woodstock... I tak po prawdzie, to zastanawiałem się ciągle - to narodziny czy śmierć Jarocina?
korespondent
|