Knapu & Pioq
Ober Ober
Szumiały wierzby, ale wydawany przezeń natrętny, zupełnie nie na miejscu, dźwięk nikogo w obozie Ober Ober nie obchodził.
Joschka obudził się z bólem głowy, niesmakiem w ustach i pustynią w gardle. Ze zdumieniem stwierdził, że jego ogólna kondycja psychofizyczna nie była najlepsza. Fakt ten niektórym wydałby się oczywistym, wszak jeszcze tego samego dnia Joschka miał zakończyć swój marny (albo i nie) żywot.
W pewnych kręgach umieranie w tak kiepskim stanie uznanoby za gafę, ale w sytuacji Joschki etykieta społeczna i cała śmietankowość elit nie miały znaczenia. Jedynie życie, zachowanie tego jakże korzystnego stanu istnienia, było celem najwyższym. Z jego realizacją Joschka dawał sobie dotąd radę całkiem przykładnie. Czasem jednak szczęście, ów kapryśny element przeznaczenia, opuszcza swoich ulubieńców na parę chwil. A bywają to chwile dramatyczne.
Niczego nieświadomy młodzian ziewnął, przeciągnął zmęczone ciało i wstał niespiesznie. Wyszedł z baraku i rozejrzał się po dziedzińcu, gdzie jak zwykle było tłoczno i gwarno. Wszystkim hojnie posyłał uśmiechy przezwyciężając rozsadzające czaszkę pulsowanie. Ci jednak, do których one dotarły, uciekali wzrokiem w niebo, drzewa, ulubionego SS-manna, jakby bali się więźnia, albo pragnęli czym prędzej wyszczotkować zęby.
Joschka wzruszył ramionami. Starał się nie zwracać
uwagi na widoczne sygnały konsternacji i paranoi.
Ruszył do baraku, w którym obozowicze w miłej atmosferze
walczą z własnym wstrętem, by przełknąć to, co w zależności
od pory dnia obsługa nazywa śniadaniem, obiadem lub
kolacją. Zasiadł przy stoliku nr 3, przygładził zielony
obrus i zapalił dla nastroju dwie stylowe świece,
stojące tuż przy srebrnej cukiernicy. Z głośników
dobiegały subtelne dźwięki i liryczne słowa ballady
wykonywanej przez duet chłopów z okolic Salzburga.
W czasach, gdy Niemcy i Austriacy byli już rodziną
bez granic, tego rodzaju repertuar wcale nie był nie
na miejscu. Starannie ogolony kelner obsłużył Joschkę
z uśmiechem i dyskretnie udał się na zaplecze.
Joschka już brał się do jedzenia, już trzymał łyżkę
przy ociekających śliną ustach, gdy coś musiało wszystko
spieprzyć. Tym czymś był Klaus, SS-mann, typowy służbista.
- Idziemy! - wyskrzeczał.
- Jem przecież - Joschka nie odwracając wzroku
spróbował śniadania, poczuł smak na języku, po czym
wypluł wszystko do cukiernicy. Wyszedł przed barak
i zapalił papierosa. Klaus podreptał za nim jak
lokaj.
- Joschka, no chodź - Klaus błagał - Wiesz, że mogę mieć problemy.
Więzień zrazu nic nie powiedział. Zaciągał się dymem po ostatnie pęcherzyki swych płuc, cmokał z zadowoleniem i siarczyście spluwał pod nogi.
- Joschka...
- Palę przecież - mruknął patrząc spode łba na Klausa.
Młody nazista spuścił głowę. Strasznie nie lubił
takich nieprzyjemnych i skomplikowanych sytuacji.
Jego przepełnione dobrocią serce drżało na myśl o kolejnym
kroku, który miał wykonać. Rozdarty wewnętrznie Klaus
skupił się na procedurze. W akademii SS był prymusem...
Chrząknął wpierw ostrzegawczo, przytupnął z życiem, wreszcie ryknął:
- Opór nie ma sensu!
Joschka wysunął paczkę Brunschwików i uśmiechnął się łagodnie:
- Zapalisz?
- Opór nie ma... - zaczął ponownie nieco zbity z tropu SS-mann.
- Wiem, wiem. Rozumiem - więzień zwykle dobrze
dogadywał się ze strażnikami, czego dowodem były m.in.
wyborne papierosy czy ekskluzywne panienki na telefon
każdego wieczoru w jego baraku - Chodźmy więc.
- Dzięki, Joschka - westchnął z ulgą aryjczyk. W imię najlepszych esesmańskich tradycji dźgnął kompana w żebra i wskazał barak Komendanta obozu.
Szli piaszczystą drogą między zabudowaniami. Więźniowie po śniadaniu ganiali za piłką, siłowali się na rękę, bawili się w chowanego. Słońce coraz mocniej przygrzewało, a rzeczka, przepływająca tuż za drutami, rozkosznie pluskała, jakby specjalnie dla gości i obsługi Ober Ober.
Joschka wyrzucił peciora, przygniótł go opinaczem, włożył ręce w kieszenie dżinsów i zaintonował:
- Gdzie strumyk płynie z wolna...
- ...rozsiewa zioła maj... - podchwycił Klaus.
- ...stokrotka rosła polna...
- ...a nad nią szumiał gaj.
Chwycili się za ręce i podskakując doszli do baraku Naczelnego. W tym momencie wtórowało im już kilkunastu więźniów:
- Stokrotka rosła polnaaa! A nad nią szumiał gaaj!!!
Naczelny siedział za biurkiem w swoim baraku, uderzał
szpicrutą w blat i uszom nie wierzył. Klaus z
Joschką wpadli do jego "gabinetu" szczerząc zęby i błyskając
radośnie oczami. Śpiewy przed barakiem zamieniły się
w regularny festyn. Chór obozowy, liczący już dwa
tuziny chłopa, wył wniebogłosy z zapałem godnym niemieckich
obywateli.
Klaus żwawo zasalutował, Joschka zaś zatopił się w głębokim fotelu obitym dobrą skórą. Komendant, pyzaty, łysiejący Bawarczyk, siedział jak rażony gromem. Zamrugał nerwowo, podrapał brodę i policzek, zasapał i dziabnął sobie brandy prosto z karafki.
- Niech się zamkną do cholery! Co to za cyrk?! - brzmiało to jednak płaczliwie.
- Sie robi, szefie... A może dać im kotły z kuchni, jakieś szpargały i niech zrobią sobie instrumenty?
Jürgen, bo tak miał na imię Komendant, spojrzał na Klausa i pomasował wściekle czoło przednie.
- Bof... - wysapał zrezygnowany. Nie oznaczało to nic konkretnego. Było jedynie jawnym sygnałem zbliżającego się szaleństwa.
Joschka zapalił kolejnego papierosa, kilkakrotnie się zaciągnął, wreszcie zionął dymem w "szefa".
- No, Jorgi. Nie mam całego dnia - rzekł pełen animuszu.
W oczach Jorgi'ego pojawił się błysk.
- Racja. Taak. Racja - pełne błogiej nieświadomości zdanie wypowiedziane przez więźnia wyraźnie poprawiło mu humor - Widzisz Joschka, tak to już w życiu bywa, że nic, nawet życie w Ober Ober, nie trwa wiecznie.
W czasie monologu młodzian wstał z fotela, podszedł do barku i nalał sobie szklaneczkę polskiego spirytusu. Wychylił zawartość, mruknął z zadowoleniem, po czym czynność powtórzył.
- Nikt tu nie obiecywał sielanki - kontynuował Naczelny.
- Jakiej sielanki? - spytał Joschka przegryzając spirytus kanapką z łososiem. Nie czekając na odpowiedź podszedł do okna. Pomachał wesoło ręką do "chórzystów" i nieudolnie uciszającego ich Klausa.
- Ja jestem dobry chłopak - mówił dalej Komendant - Muszę jednak rozliczać się z centralą i "radzić" sobie z więźniami. W tym tygodniu padło na ciebie.
- To miło z twojej strony - rzekł uprzejmie Joschka. Nalał rozmówcy spirytusu; brandy wszak uważał za ordynarne szczochy, niegodne jego szlacheckiego gardła.
Jürgen nieznacznie się zawahał. Młody więzień to zauważył, a bardzo nie lubił niedomówień.
- No, Stary. Mów, co ci leży na pęcherzu. Jak rodzonemu bratu - położył dłoń na jego pulchnej łapce.
Tego było już za wiele. Momentalnie Naczelny wstał,
uderzył szpicrutą w blat i wyrecytował:
- Joschka Kleiber, synu Johanna, skazuję cię na karę śmierci za niesubordynację. Wyrok zostanie wykonany przez powieszenie. Natychmiast!
- Natychmiast?! - jęknął skazaniec. Stał z uniesioną szklaneczką - A mój weekend z Frau Hochen? - łyknął spirytu i rozpaczliwie rzucił się do stóp oprawcy.
Jürgen stał niewzruszony, sapał tylko ciężko i obficie pocił się na czole.
- Proszę o trzy dni, błagam, trzy dni!! - Joschka nie przestawał w obdarzaniu
stóp Bawarczyka uczuciami.
- Kara śmierci! Powieszenie! Natychmiast! - grzmiał Komendant tłukąc szpicrutą na oślep i zapluwając okolicę.
Pragnąc zachować resztki godności Joschka podniósł się z kolan i rzutem na taśmę spojrzał w zatopione w zwałach skóry oczy Jürgena. Ten niespodziewanie przestał sapać, jego usta poczęły drgać nierównomiernie, nadal ciekła z nich ślina.
- Joschka, przyjacielu, naprawdę jest mi przykro - mówił niezwykle łagodnie, łkał wręcz zapomniawszy o swej charyzmie i szpicrucie - Takie są jednak zasady. Powiedz, czy będziesz w stanie mi wybaczyć? Będziesz? No powiedz! Joschka!
Ten powiedział, dumnie spoglądając na Naczelnego, z uznaniem dla jego wielkiego patriotyzmu i bezgranicznego oddania wytycznym:
- Przyjacielowi, zawsze!
- Och Joschka!
- Och Jürgen!
Łzom nie było końca. Czułości przerwał dopiero Klaus, który powrócił do rzeczywistości sięgając w głąb swego mrocznego, esesmańskiego ego. Aryjczyk łagodnie odciągnął Joschkę od Jürgena i począł prowadzić na miejsce kaźni.
Niedobitki chóru kontynuowały swój występ, jednak co śpiewali wiedzieli tylko oni i Führer, który wiedział wszystko.
Mały plac, między siłownią a magazynami, był miejscem, gdzie najczęściej wykonywano wyroki. Równomiernie ubita ziemia okryta była zamszowym dywanikiem, na nim leżak do opalania, klasycznie elegancki i wygodny. Całości obrazu dopełniała szubienica, ale z reguły nikt nie zwracał uwagi na takie szczegóły.
- Masz prawo do ostatniego papierosa i drinka - poinformował rzeczowo Klaus. Z całych sił próbował się nie rozkleić jak Jürgen, który tymczasem zaczął ganiać poszczególnych członków chóru, okładając ich po pośladkach szpicrutą, wyładowując swój gniew, żal i gorycz.
Joschka palić już nie chciał. Poprosił jednak o drinka, gdyż zawsze wzruszenia wysuszały mu gardło. Chcąc zachować trzeźwość umysłu w tak doniosłej chwili, zrezygnował z ulubionego spirytusu.
- Martini proszę.
Klaus załatwił wszystko u zaopatrzeniowca i po minucie był już z powrotem.
- Do dna, przyjacielu.
Joschka nie miał zamiaru delektować się smakiem trunku, wznosić toastów, śpiewać. Chciał sobie jeszcze raz golnąć. Wychylił pospiesznie kielicha. Zapomniał jednak o oliwce, która po opuszczeniu szklanego naczynia, zabłądziła gdzieś za jamą ustną skazańca. Ten zaczął prychać, krztusić się, dusić, zrobił się wpierw zielonkawy na twarzy, potem zsiniał. Szamocząc się sam ze sobą upadł na leżak do opalania, poczuł jego wygodę i niebanalną strukturę tkaniny.
Tak czy owak umierał.
Umierał w otoczeniu ludzi, którzy byli mu bliscy, a którzy nie wiedzieli, jak mu pomóc. Umierał z ich rąk i umierał dla nich, jak i całego narodu, którego nie mógł i nie chciał zawieść. Umierał jak bohater, a tych świat potrzebował, nie tylko amerykańskich.
Umarł.
A potem...
Potem było już tylko ciekawiej.
Knapu & Pioq
|