Leon
Złej sławy morderca swego brata
Wszystko zaczęło się od tego, że Karakano postanowił czcić Boga pod dowolną postacią i pod dowolnym imieniem. Kierował się tym, że przecież i tak żadne imię, ani też żadne wyobrażenie nie odda Bożej istoty, natomiast poliformizm poprzez mnogość obrazów miał, przy całej świadomości jego niedoskonałości, służyć celom praktycznym. Karakano tak sobie bowiem wymyślił, że w zależności od tego, jakie piękno chce akurat w Bogu wychwalać, czym się cieszyć i za co dziękować, odpowiednio będzie Boga przedstawiał. Czasem wyobrażał sobie Boga jako Nieduży Kamyk, kiedy indziej jako Woła O Twarzy Gęsi, czasem jako Moc, nieraz też jako Dziadka Z Wielką Siwą Brodą. Różnie też o Bogu mówił, a różnorodność ta niestety nie podobała się każdemu. Oczywiście, przyznać trzeba, że niektórzy byli bardzo zadowoleni z kształtu opowieści Karakano, jednak szybciej przybywało jednostek im niechętnych. Wynikało to z kilku przyczyn. Po pierwsze grupa trzymająca władzę zaczęła drżeć o swoje stołki. W osobie Karakano widziała nowego rewolucjonistę, który zaczyna podburzać tłum. Po wtóre grupa tutejszych kapłanów, kolaborująca z władzą, z przerażeniem wysłuchawszy donosów o herezjach głoszonych przez jakiegoś knypka, sama w końcu na własne oczy zobaczyła, jak Karakano rysuje na skale postać ludzką i coś z podnieceniem tłumaczy zgromadzonej ludzkości. Po trzecie - ktoś miał do Karakano jakiś żal z dzieciństwa i teraz postanowił skorzystać z okazji, by podłożyć mu świnię. W tym celu chodził i podburzał wszystkich jak leci.
To nieprawda, że Karakano uprawiał politeizm, jak widzieli to jedni, albo panteizm, jak woleli postrzegać to drudzy. Karakano podkreślał przy każdej okazji, że Bóg jest jeden. Dwóch Absolutnych Doskonałości być przecież nie może, bo musiałyby być to nietożsame Doskonałości czyli pozostające względem siebie w jakiejś, przynajmniej częściowej, odrębności. Czyli przynajmniej jednej z Nich czegoś by brakować musiało, a co to za Doskonałość, o której można powiedzieć, że czegoś nie ma? Powiadał też Karakano, że, choć dostrzega Bożą obecność w materii tak nieożywionej, jak i ożywionej, w wytworach natury, w dziełach człowieka, w rzeczach, roślinach, zwierzętach a nawet ludziach, to z panteizmem nie ma to nic wspólnego, ponieważ to nie jest tak, że na Boga składają się te wszystkie rzeczy, lecz to Bóg w nich jest obecny, bo przecież bez Niego nic istnieć by nie mogło. A i niemożliwe byłoby, żeby Jest Wszędzie, gdzieś nie był.
Niestety nie spotkał się Karakano ze zrozumieniem ani pospólstwa, ani decydentów. Mówili tak:
- Robisz ludziom wodę z mózgów i herezje prawisz, Bóg jest jeden i jest naszym Ojcem, a ty bezczelnie utrzymujesz, że jest On kurą sołtysa!
- Mało tego, głosisz, że nie tylko kura jest bogiem, ale i bogami są sołtysowe krowy i wieprzki!
Sołtysowi było to na rękę, już sobie planował zbić z desek jakiś ołtarzyk w miarę obszerny, który postawiony na podwórku służyłby wieśniakom do składania dziesięciny. Żona sołtysa też wyobrażała sobie też Bóg wie co. Doszło na tym tle nawet do pewnych zamieszek, bo ludzie sołtysa zaczęli wynosić nielegalnie drewno z lasu. Leśniczy by się nie doczepił, jednak sołtys twardo stanął w obronie boskości swojej trzody nie pozwalając na to, by za bogów brano także jelenie z lasu. Tak więc do kompromisu nie doszło, a leśniczy z sołtysem pertraktowali na wysokim szczeblu, a ich ludzie tłukli się w opłotkach i w wesołym miasteczku.
Przeciwnicy Karakano zarzucali mu hipokryzję tymi słowami:
- Mówisz jedno, a wyznajesz drugie!
- Pokazujesz setki bogów i żadnemu z nich się nie kłaniasz!
- Jesteś głupi, a pozujesz na mądrego!
- Co ty sobie myślisz!
Karakano nie zawsze wiedział co odpowiedzieć, wtedy pokazywał. Kiedy zaś nie wiedział co pokazać, przychodziło mu do głowy coś, co wyrażał słowami, a oni na swą bezsilność, którą w nich budził, reagowali coraz większą złością. I bili tych nielicznych, którzy kiwali ze zrozumieniem głowami przyjmując mowę Karakano, a właściwie jej treść, bo, jak zresztą podkreślał sam Karakano, słowa to tylko słowa, a ważniejszy jest sens tego co się mówi. Choć i w formie obecny jest Bóg. Bo, co trzeba podkreślić, choć Boga spotykamy głównie w drugim człowieku, spotykamy Go także w relacjach z tym człowiekiem. Może właśnie dlatego w bliźnim Go spotykamy, że te relacje istnieją. A jedną z relacji jest przecież także mowa.
Tak przemawiał Karakano, a politcy kłócili się coraz bardziej, bo byli pazerni na władzę. Jedni bali się Karakano i jego uczniów, którzy chadzali za nim wszędzie, by słuchać słów jego pięknych, z których sączyła się mądrość i oni tą mądrością się karmili. Drudzy, którzy byli zazdrosnymi zastępcami tych pierwszych, kombinowli sobie w ten sposób, że oto stoi przed nimi szansa na dalszy rozwój kariery, dom, ogród, sadzawkę, przyjaciół i młody ożenek, bo to tylko kwestia przekupienia Karakano, by zaczął głosić kult ich osób lub przynajmniej ich politycznych programów.
W końcu nadszedł taki czas, kiedy postanowiono doprowadzić do prowokacji. Wysłano do Karakano trzech studentów szkoły państwowej. Pierwszy z nich uczył się na urzędnika Bożego, drugi na urzędnika pańswowego, a trzeci słabo się uczył, ale zawsze potrafił się gdzieś wkręcić. Kiedy Karakano ich dojrzał, ucieszył się, a ci spytali ponuro, choć z pewną siebie bezczelnością i zadufaniem zarazem:
- Czy Bóg może stworzyć taki kamień, którego by nie potrafił podnieść?
- Kamień, o którym mówisz, jest twoją wolną wolą dotyczącą przyjęcia Bożej miłości. Nawróć się, młody człowieku! Bliskie jest Królestwo!
Tego było zbyt wiele. Banda uzbrojonych robotników przywieziona przez władze z dalekich wschodnich kresów rzuciła się z łopatami, kilofami, łomami i wiertarkami na Karakano i jego uczniów. Zderzyli się jednak z bandą robotników przywiezionych przez wicewładze autokarami spod granicy zachodniej. Trudno powiedzieć, jak to się stało, że Karakano z gromadką swoich uczniów wyszli z tego cało. Jakimś cudem udało im jednak się wyślizgnąć, choć nie obyło się bez zadrapań czy sińców. Robotnicy tymczasem tłukli się ile wlezie. Odnotowano setki ofiar, tysiące rannych, nieliczoną masę zaginionych. Ktoś kiedyś nazwał tę jatkę Pierwszą Lokalną Wojną Religijną.
Cała ta draka wzbudziła w uczniach Karakano mieszane uczucia. I nie tylko w nich, bo także przypadkowi przechodnie zaczęli się zastanawiać na widok tego morza rozpaczy ludzkiej, czy Bóg nie jest dobry, czy też może tylko wszystkiego nie może, skoro jednak, wbrew jego zamiarom, zło istnieje na świecie i ma się dobrze. Nauczyciel tymczasem powiadał:
- To nie zło lecz dobro nas zaskakuje. Dobro jest cudem. Dobro nas zadziwia. Czymże sól posolisz, kiedy straci ona swój smak?
Uczniowie mało rozumieli, bo byli mało oczytani, a do tego Karakano używał skrótów myślowych. Nie mówił logicznie, bo logika nie sprawdza się wszędzie. Przemawiał im do serc, a nie do rozumów, których mieli tak mało.
Trudno powiedzieć jak sprawy potoczyłyby się dalej, gdyby nie nagłe odbicie przysłowiowej piłeczki. Spec służby przyjrzały się bowiem życiorysowi Karakano, który znalazły w sieci komputerowej, i co się okazało. Mianowicie Karakano był złej sławy mordercą, który zabił swojego brata nożem. W przeszłości, zanim spędził wiele lat w ciężkim więzieniu na wyspie, trudnił się kradzieżą jabłek z pobliskiego wielkiego państwowego gospodarstwa rolnego, które zdominowało rynek choć było nierentowne. Wszyscy ogrodnicy wokół zbankrutowali, a przedsiębiorstwo, z braku konkurencji, zajęło się psusiem tego, co zdominowało. Póki samo się nie zawaliło. Bardzo długo jednak funkcjonowało jako moloch i demoralizowało ludzi, którzy nie dość, że stracili pracę, to jeszcze w ramach zasiłku dostawali notorycznie po skrzynce wódki miesięcznie na głowę.
Tak więc spec służby prawie zupełnie zepsuły Karakano reputację. Sprawa była skomplikowana, a Karakano właściwie nigdy nie ukrywał niczego, tyle że nie wszyscy się orientowali, bo go nie słuchali, tylko się z nim od razu kłócili albo wpadali w podniecenie na myśl o profitach płynących ze znajomości z Karakano. Dlatego kiedy władza rozpuściła pogłoski, tłum oszalał. Zaraz też oskarżono Karakano o deprawowanie młodzieży i herezje. Dlatego zbiegł Karakano na pustynię.
I znowu nie wiadomo jak to się stało, że Karakano z uczniami swymi jakoś się z miasta wydostali. Poszukiwani listami gończymi przemykali między policyjnymi patrolami, a były to już takie czasy, kiedy policja stanowiła niezbyt wielki problem w porównaniu z uzbrojonymi bandami szabrownikow, które powstały po religijnej wojnie domowej i które później zostały nazwane partyzanckimi. Jej członków uhonorował sam prezydent po obaleniu poprzedniego dyktatora.
Do tej pory Karakano często powtarzał:
- Za murami jest pustynia, a za nią ziemia jałowa.
Wiedział co mówi, bo był tam nie raz. Niektórzy jednak traktowali te jego wypowiedzi z niedowierzaniem. Byli też tacy, co kiwali ze zrozumieniem głowami, choć w sumie nic ich to nie obchodziło.
Teraz Karakano mówił tak:
- Wierzyliście mi, gdy wspominałem tę pustynię. To miłe. Teraz jednak chcę wam pokazać, czym jest prawdziwa wiara.
Szli tak dniem i nocą, czasem rozbijając obóz w najmniej spodziewanym momencie, w nieprawdopodobnym miejscu. Karakano uczył ich wiary, a oni szli, bo wierzyli.
Później Karakano został przez jednych ogłoszony mędrcem, a przez drugich głupcem. Powstały szkoły, które w jakimś stopniu pielęgnowały myśl jego i przekazywały ją kolejnym pokoleniom, wzajemnie się jednak zwalczając.
Uniwersytet Trajkosa głosił ubóstwo.
Gimnazjum Ewentualosa promowało bogactwo.
Akademia Bimbosa nauczała teorii bytu, którą zapisał Karakano kilka lat przed śmiercią, a która oparta na paradoksach zrobiła wielką karierę, jednak tylko niektórzy mistycy jakoś ją pojmowali.
Politechnika Okazjonosa natomiast akcenty kładła na sprawy techniczne.
I to tyle w sprawie Karakano.
Leon
|