poprzednia strona spis treści następna strona
- -

Marta Bilewicz

Naszyjnik

Odbezpieczył broń i wstrzymał oddech.
Drzwi nadal były zamknięte, ale coś mówiło mu, że czyjaś ręka spoczywa po drugiej stronie na klamce. Odgłos kroków w korytarzu ucichł. Przez kilka sekund kłuła go w uszy głucha cisza i niespokojny łomot własnego serca. Obejrzał się za siebie. Nie było drugich drzwi, ale ciężka kotara po lewej stronie powinna ukrywać okno. Podszedł do niej na palcach. Dywan stłumił kroki. Zasłona była bardzo nieprzyjemna w dotyku. Drobiny kurzu uniosły się w górę, gryząc w gardło suchymi kłaczkami, wymuszającymi nieodpartą chęć, by zakasłać... Ukrył twarz w rękawie i w jednej ręce ściskając rewolwer, drugą przekręcił klamkę w oknie. Do pokoju wdarło się rześkie, nocne powietrze, tak bardzo upragnione, napełniające płuca chłodnym, życiodajnym tlenem. Wspiął się na szeroki parapet, usiadł i zeskoczył na trawnik. Przykucnął. Na wszelki wypadek wstrzymał oddech i cicho czekał, upewniając się, czy aby na pewno nikt za nim nie szedł i czy ten ktoś, kto czekał w korytarzu, po drugiej stronie drzwi, nie wygląda teraz przez okno. Na szczęście nie był to wysoki parter, jak w innych domach budowanych w tym stylu, więc bez problemu mógł bezpiecznie zeskoczyć na ziemię.
Czekał może siedem, czy osiem minut, w końcu uniósł się trochę i poruszając się bezszelestnie niczym kot, ruszył w stronę bramy. Wiedział, że była pod napięciem, zabezpieczona kodem, ale nie takie szyfry już rozbrajał. Schował broń, przykucnął przy tabliczce z kodem i wyjął z kieszeni małe elektroniczne urządzenie, które bardzo mu swego czasu pomogło w karierze. Rozprawił się z kodem w kilkanaście sekund, poczekał aż brama się uchyli i czmychnął w las. Jeszcze raz obejrzał się za siebie, by ogarnąć wzrokiem olbrzymi wręcz irlandzki zamek z siedemnastego wieku. Więcej już tu nie wróci. Nigdy nie wracał w to samo miejsce dwa razy. Niepotrzebnie ryzykowałby wpadką, a tego rzecz jasna nie chciał. Wystarczał mu jeden skok w miesiącu, żeby żyć tak jak te krezusy z zamku, miał mnóstwo forsy, mógł wytapetować banknotami wszystkie pokoje w londyńskiej Tower, ale to nie o pieniądze chodziło. Tylko o ten dreszczyk podniecenia, emocje, jakie towarzyszyły mu za każdym razem, kiedy włamywał się do sejfów, kiedy oczy uśmiechały mu się na widok brylantowych kolii, naszyjników, diademów i rodowych pierścieni, na widok gablotek wypełnionych złotymi monetami, z których każda warta była tyle, co nowiutkie porsche, statuetek z brązu, pereł, rubinowych medalionów, szafirowych kolczyków, inkrustowanych szmaragdami z kopalni Kleopatry broszek z platyny, obrazów wielkich mistrzów i całej masy świecidełek wartych miliony funtów. Westchnął na samą myśl, że wróci teraz do domu, rozłoży diamentowy naszyjnik na stoliku, na czarnym atłasie i będzie mu się przyglądał do woli... Zanim oczywiście dostarczy go kupcowi, dla którego go ukradł.
Na niebo wytoczył się księżyc, kiedy dojechał do swego domku na przedmieściu, w którym zawsze przechowywał swoje zdobycze. Z uśmiechem pełnym triumfalnej dumy - w końcu znowu mu się udało - wyjął z kieszeni klucze i otworzył górny zamek. Tym razem na szczęście się nie zaciął, na ogół bywały z nim problemy. Wsunął klucz w dolną dziurkę i pomyślał, że za ten naszyjnik dostanie ponad pół miliona. W końcu wkradnięcie się do spadkobiercy księcia irlandzkiego i zwinięcie biżuterii jego żony z najpilniej strzeżonego zamku w całej Irlandii, to nie byle co. Nie każdy włamywacz i złodziej mógł się poszczycić takim osiągnięciem.
Przekręcił klucz w zamku.
Wszystkim wokół targnął silny wstrząs, rozległ się huk tak potężny, że w stojącym w pobliżu aucie pękły szyby. Dom zajął się ogniem, na ziemię posypały się kawałki drewna, pył, iskry i kamyki. Na osmaloną trawę upadł, mieniąc się w blasku ognia, diamentowy naszyjnik wart pół miliona funtów.

27 stycznia 2002, 28 marca 2002
Marta Bilewicz
martabil@poczta.onet.pl



poprzednia strona spis treści następna strona