poprzednia strona spis treści następna strona
- -

Leon

Tupet słupka

odcinek 5

F. siedział i rozpamiętywał opowieści usłyszane od chłopa...
Dawno temu i daleko stąd zdarzyła się ta historia. Jak dawno i jak daleko nie wiem, ale z pewnością nie teraz i nie tutaj. W tym miejscu i tej chwili przecież nie byłoby to do pomyślenia.
Przyszło ich dwóch. Nie stwierdzono skąd przybył Mzyś, jednak tego drugiego, który potem tyle gadał, mądrzył się i nauczał, widziano, jak zbliżał się środkiem gościńca od zachodniej strony. Robił wokół siebie tyle hałasu, że nie dziwota, iż właśnie na niego zwrócono uwagę, a Mzysia nie zauważono.
Cała ta historia była pozbawiona sensu.


NARODZINY

Powstałem. Nie to, że z łóżka, z krzesła, z podłogi czy czegokolwiek innego. To był proces twórczy. Po prostu powstałem, jak przystało na dzieło stworzenia. Obudziłem się. Nawet o tym nie wiedziałem, bo stało się to tak szybko, że nie przypominam sobie, żebym wcześniej zasypiał. Bo pewnie wcale nie zasypiałem. Najzwyczajniej się obudziłem, a wcześniej mnie nie było. Albo byłem gdzie indziej, ale na pewno nie tu, gdzie się obudziłem, i nie z tymi ludźmi. Dla nich pojawiłem się tu i teraz, tak jak oni dla mnie.
Ta pierwsza chwila była wszystkim. Wiecznością. Otwarłem jedno oko, drugie... Ukazał się świat. Ukazała się wieczność.
Gapili się, krzywili tak jakoś... Ktoś mi się przyglądał. To jest mężczyzna. A ta, to kobieta... A to co? Smoczek.
Wieczność trwała. Otwierałem oczy, spoglądałem na nich i na tych, którzy przychodzili. Oni pochylali się nade mną, gadali, krzywili się, deformowali twarze, dotykali mnie tu i tam... Zaraz o mnie zapominali, pochłonięci podziwianiem reszty. Szafa, telewizor... Chyba nie tylko ja byłem tu nowy.
Powiedziano mi, że ja to ja. Jestem osobą, mam nawet imię - Mzyś. Mzyś to ja. A oto moja ręka, moja noga... Moje ciało. Jestem jak najbardziej ucieleśnionym Mzysiem.
Wytłumaczono czym są te wszystkie przedmioty. Najpierw oczywiście musiałem pojąć, że są w ogóle przedmiotami jako część otaczającej mnie wieczności - część tego, co oni nazywali rzeczywistością...

Powiedziano mi: JESTEŚ.

Okazało się też, że przestrzeń jest większa - ona rozciąga się też poza ścianami pokoju. Nawet poza ścianami całego mieszkania... Więc oto jest świat. Tak jak wieczność - nieskończony. Jest wielki. Mówią, że to niesamowite, że on jest taki duży, lecz mnie się to wydaje normalne. Co w tym dziwnego? Nie rozumiem... Pokazują mi nieskończoność, nazywają ją czasoprzestrzenią i dziwią się.
Mówią, że czas płynie. Nie mogą gdzieś zdążyć, coś im ucieka, przemija...
Przyszedł do mnie Miecio. Tak się przedstawił. Teraz jesteśmy kumplami. Miecio jest przezroczysty i ma wielką głowę. Podobny do balonu, a trochę do tego miśka, który zajmuje pół łóżka. Oni twierdzą, że jemu by smutno było i w ogóle, gdybym go wyrzucił. Mówią, że on też jest człowiekiem, tylko że miśkiem. Niech im będzie. Szkoda tylko, że nic nie mówi. Myślę, że taka jest po prostu natura ludzi-miśków. One nie mówią.
Za to Miecio mówi i w ogóle dobrze się rozumiemy. A oni go nie zauważają. Przechodzą przez niego, mówią, kiedy mówi on, i wszystko zagłuszają... No i wcale u się nie przyglądają, nie pokazują go sobie wzajemnie, nie śmieją się pociesznie, nie każą mu powtarzać tych rzeczy... Ja to muszę cały czas coś gadać, coś robić. Ani chwili spokoju mi nie dają. I rechoczą przy tym, że znieść tego nie mogę.
Miecio jest fajny. I tyle rzeczy potrafi... Kiedy chce, znika.
Za godzinę bajka - usłyszałem. Choć czas nie istnieje, zrozumiałem, że tak się go odlicza - w godzinach. Kiedy z Mieciem podzieliłem się myślą, że to w takim razie jeszcze strasznie długo do bajki i w wątpliwość podałem możliwość doczekania, on zapłakał i zniknął. Zapłakał straszliwie i więcej nie wrócił.
Na bajkę kazali patrzeć mówiąc, że jest straszna, bo wilk chce zjeść zajączka. I mówią, że jak coś jest straszne, to trzeba się bać...
Pokazali mi Maryję i powiedzieli, że to Bozia.
Dali się napić piwa.
Czas zaczął powoli mijać.


DWA

Myślałem, że to mucha była martwa, a to po prostu śmieć leżał.


STO CZTERDZIESTY RAZ

Siedziałem sobie owiany tajemnicą. Zapiąłem kurtkę, jako że każde tchnienie przyprawiało mnie o dreszcze.


WOJNA JEST GRĄ POLITYKÓW

Dwudziestego szóstego dnia czerwca stwierdzono wyraźnie - świat upada. Zenek podpalił lont.

Jasne, że trzeba pamiętać o innych, ale przecież, żeby tak było, najpierw trzeba zadbać o samego siebie. Inaczej się nie da.

Cokolwiek zrobiliście jednemu z tych maluczkich, mnie zrobiliście - dlatego nie da się wybrać Boga, a zapomnieć o bliźnich.

Sprawiedliwość i miłość wzajemnie się uzupełniają. Właściwie są jednością.

Gonili go. To nie był wyścig, to był pościg. Mzyś nie uciekał sam, wraz z nim biegł cały tłum. Jedni mieli świadomość tego, że uciekają, inni myśleli, że się ścigają. Dlatego ci pierwsi, bojąc się, że Mzyś się przewróci, będzie stanowił przeszkodę, o którą łatwo się potknąć, pomagali mu. Przytrzymywali go, kiedy widzieli, że słabnie, podawali napoje... Dlatego też ci drudzy stale podstawiali mu nogi, popychali, uderzali łokciami, spychali na pobocze. Chcieli go w ten sposób prześcignąć, być bliżej czoła tego idiotycznego peletonu.

Więc są jeszcze knajpy, w których płaci się za korzystanie z ubikacji? - pomyślał Mzyś. - Rozumiem, że można płacić za wstęp do baru, jednak nigdy nie poszedłbym do takiego, w którym płaci się za kibel.

Myślę o śmierci. Ona rzeczywiście istnieje. Zastanawiam się czy to powód do smutku, czy radości. I czy to w porządku, że takie myśli miewam we łbie i czy może nie oznacza to przypadkiem, że ja umrę pierwszy - myślał sobie Mzyś albo ktoś inny.

Mzyś spędzał ten czas w małym miasteczku. Właściwie była to wieś. Właściwie kolonia, ale może to nieistotne. Ważne, że zatrzymał się w małym domku, w którym mieszkała Ona. Przykro jej było, że Mzyś jest tu tylko na chwilę. Bo cóż znaczy tydzień, dwa wobec całego życia. Mzyś został jednakże nieco dłużej. Może rok, może dwa...
Szedłem doliną. Dochodząc do domu odwróciłem się i odszedłem. Dlaczego zawróciłem?

I okazało się, że to, w czym bierzemy udział, nie jest żadnym wyścigiem, bo każdy wyścig ma swój cel. To, co nam się tu serwuje, jest gonitwą. Ucieczką. Uciekamy przed kimś i jest to ucieczka dla ucieczki. Pędzimy na złamanie karku nie ze względu na to, co jest przed nami, lecz na to, co za nami.


BOJĘ SIĘ

Ktoś rodzi się, ktoś umiera. Czas płynie przy tym w sposób zbyt nieprzewidywalny, jak na mój gust. Czekałem wieczność na TĘ chwilę, a ona nagle przyszła. Gdy była już prawie tutaj, nie potrafiłem uwierzyć, ale robiłem, co mogłem. A ona przeleciała. Trwała zaledwie sekundę, może dwie - a tyle trwa sen.
Chwila przeleciała obok. Jest moja lecz zatrzymała się gdzieś daleko. Przecież chwila jest wiecznością...
W jednym momencie zapomniałem - to przez te dziury w pamięci. Zapomniałem o życiu i śmierci. Nie tak ogólnie. Chodzi bowiem o śmierć konkretnego człowieka.
Każdy tydzień trwa siedem, lecz zawiera tylko dwa dni.
Każdy z nieistniejących dni trwa dwadzieścia cztery, lecz zawiera tylko pięć godzin.
A śmierć jest życia kwintesencją. Nie mam prawa do życia, bo czym jest życie bez życia... I śmierci też dotknąć nie mogę.
Okazuje się, że jest już zbyt późno na wszystko.
Zbyt późno się urodziłem. Wcześniej nie dało się. Właściwie nie wiem dlaczego to się stało. Nie miałem prawa do narodzin - nie mam prawa do życia - nie mam prawa do śmierci.
Zbyt późno Cię spotkałem. Czy mogłem wcześniej? Nie.
Zbyt późno zrozumiałem. Każda myśl o tym jest nieznośną udręką. Lecz to nie moja wina - tak myślę.
Boję się. Czas jest dziwny i połączony tajemniczo z przestrzenią. Myśl o zwiedzeniu miejsc należących do tamtych czasów napawa mnie lękiem. Wszystkie Twoje ślady nie zatarte, bo nie chcę stracić chwili.

Tory kolejowe. Przejście podziemne. Park. Staw. Cień drzewa.
Pamiętasz wszystko. Zasypałaś mnie chwilami, których nie chciałem takimi.

Czekając wypatrywałem Cię przez wąską szparę w drzwiach. Czas dłużył się niemiłosiernie. I bezlitośnie się skurczył, kiedy się pojawiłaś. JUŻ i DOPIERO połączyły się ze sobą, a ja postanowiłem umrzeć. Prawie. Bo jeszcze myślę, że może choć śmierci powinienem się wyrzec, jeżeli nie mam do niej żadnego prawa. To ona ma prawo do mnie.
Każda sekunda cierpienia przybliża mnie... Do czego? Do kogo?
Piorun nie zabił drzewa. Teraz światełka u mych stóp przypominają o bezsensownej śmierci. Nie mojej. Dlaczego przyszło mi żyć z tym piętnem?
Pamiętam Twoje słowa.
Co ze mną będzie?
Sami umierają, to czy nie mogliby sami się rodzić? Samo mnie urodziło, więc czy nie mogłoby samo mnie zabić?


MZYŚ

Wszystko zaczęło się dzień później. To dlatego, że najpierw trzeba było przygotować sprzęt, prowiant oraz gadżety typu kompas, finka, latarka, czepek z markowym napisem. Uwijaliśmy się jak w ukropie, a tymczasem poważny problem dawał znać o sobie w postaci notorycznego braku Mietka, co ciągle znikał coś przekąsić. To pączek, to jakiś batonik albo soczek, czy też piwko. Pojawiał się w najmniej oczekiwanych momentach - tylko wtedy, gdy dzwoniła zostawiona na stole jego komórka. Och, gdybyśmy znali ten numer, dzwoniłaby bez przerwy, ale z drugiej strony przypuszczam, że Mietek zabierałby ją ze sobą w swoje tajemnicze podróże.
Przygotowania trwały sobie w najlepsze, a tymczasem zgłodniałem i ja.
- Chłopaki, idę po pączka - zawiadomiłem ich. W drzwiach obejrzałem się jeszcze, żeby stwierdzić, że nie płaczą.
Kupiłem sobie nawet dwa i zjadłem w mgnieniu niejednego oka, lecz co z tego. Ani trochę nie przestałem być głodny, a skręcało mnie i ssało tak, że głowa mała.
W pewnej chwili zdałem sobie sprawę z zamętu, który ogarnął mój umysł. Wystukałem numer i połączyłem się z pocztą głosową. Niby samo w sobie to nic takiego, ale zdarzenie to umieszczone dokładnie w kontekście rzeczywistości, stało się prawie gwoździem do trumny. Porównanie... Przenośnia raczej, ale głupia. Tak jak i ja zresztą.
Mijał czas. Zmęczona mucha wirowała nad blatem stołu, a słoneczny promyk przypalał jej skrzydełka. Zmęczenie udzieliło się Chudej Feli, która zaczęła miarowo pocierać twarz. Próbowała otrzeźwić jakoś zamglone oczy... Pierwsza runęła na podłogę. Listonosz zarył twarzą jako drugi, a pecha miał, bo akurat traf chciał, że do Mietka przyszła jakaś paczka i uczynny ten człowiek chcąc położyć pudełko na stole, wszedł do środka i potknął się o chudy korpus Felki. Z torby wypadło mu siedemnaście listów.
Obawiałem się, mimo iż Mietek nie miał chyba wrogów, że gdzieś tam może być schowana bomba. Saperem nie byłem, a cały ten harmider w głowie połączony z nagłą obawą sprawiał, że nieprzyjemne uczucie ucisku w klatce piersiowej stale się pogłębiało. Oczekiwanie było nieznośne.
Miałem ochotę powiedzieć, że zjadłbym coś, jednak zaczął i mnie w końcu morzyć sen.
Minęło parę minut... Sobota zlała się z niedzielą, a powietrzu unosił się swąd zgniłych ziemniaków.
Stałem zdumiony.

Trwało to dobre parę dni. Kiedy otrząsnąłem się z osłupienia, okazało się, że jest noc z wtorku na środę. Zbliżała się północ. Usiadłem nieśmiało na taborecie, oparłem się o stół. "Każda chwila przynosi jakąś naukę" - przemknęło mi przez myśl. Postanowiłem mniej mówić. Bo po co tyle gadać, jeżeli z drugiej strony spotykamy mur. Wyczyszczone traumą umysły. Zasnąłem.

Śnił mi się człowiek, dla którego moje słowa były za trudne - tak mówił. Niczym pytania w konkursie telefonicznym. Śniło mi się mieszkanie, do którego wszedłem nad ranem. Miałem tu zostać na dłużej. W pokoju, który mi przydzielono, stała szafa. Usiadłem na kanapie obok i wysunąłem szufladę. Ujrzałem w niej jedynie pięciozłotówkę postawioną kiedyś na sztorc.

Obudziłem się. Świat pękł z trzaskiem na pół, a każda z połówek potoczyła się w bliżej nie sprecyzowanym kierunku. Piękna rzeczywistość, pięknem swego oblicza obdarzyła kogoś obok. Okrakiem siedziała mu na kolanach, tyłem do mnie. Widziałem tylko jej plecy i niebieskie majtki wystające spod krótkiej spódniczki. Oczyma wyobraźni ujrzałem wyraźnie pięknego oblicza język zachłannie ślizgający się po każdym centymetrze twarzy tego kogoś.
Wycofałem się dyskretnie. Usiadłem w pokoju obok przy stole jakby nic się nie stało. Tylko serce obijało się jak głupie o klatkę. Może chciałem nawet coś powiedzieć, ale twarz moją ściągnął skurcz i stało się NIC.

Zbudziłem się w pomieszczeniu ciepłym z pięciozłotówką z dłoni. Leżałem na tapczanie przykrytym kraciastym kocem. Wsłuchawszy się w otaczającą ciszę musiałem stwierdzić, że świat już nie oddychał. Nie było słychać trzeszczenia starych nie naoliwionych zawiasów... Usiadłem. Przed sobą miałem szafę i drzwi.
Szafa i drzwi... Było też gdzieś okno, bo do pokoju wpadało słoneczne światło.
Wstałem aż trzykrotnie, ponieważ nie zadowalał mnie efekt w dwóch pierwszych próbach. Kiedy już wykonałem to z zaplanowaną gracją, zrobiłem jeszcze dwa kroki, klęknąłem przy drzwiach i zajrzałem na ich drugą stronę przez dziurkę od klucza.
Niewiasta w czarnej bieliźnie robiła sobie makijaż. Chciałem wyrazić jakoś zdumienie, lecz gardło nie było w stanie wydać z siebie dźwięku. Język nie chciał się poruszyć, a usta nie chciały się otworzyć. Twarz pozostała w bezruchu. Nie drgnął ani jeden mięsień. Myśli odmówiły posłuszeństwa - nie ułożyły się w zdanie pełne zdziwienia. W głowie nie pojawił się żaden wyraz.
Ostatni raz podniosłem ręce do twarzy i poczułem maskę, kruszącą się skorupę. Posypał się świat. Jego cząstki wirowały w otchłani.
"Otchłań to nie miejsce - pomyślałem. - Ona jest bardziej pusta niż próżnia." I spłynęła na mnie ulga, ogarnął spokój, oddech prawie zaniknął, lecz wtedy uderzył mnie jakiś odłamek rzeczywistości. Po chwili drugi, potem trzeci...
- Straciłem wszystko!!! - wyrwało mi się raz ostatni, a twarz rozsypała się w pył.

Zasnąłem. Przyszedł pan Stasiu, który mimo paraliżu chodził sobie z żoną po mieście. Lewą rękę miał trochę wykręconą, ale reszta była w porządku. Mimo śpiączki powiedział "dzień dobry" i wyszedł gdzieś na zewnątrz.
Dzień minął bardzo szybko. Zegar bezlitośnie wystukiwał sekundę za sekundą.
Obudziłem się na dworcu. Przede mną stała Monika. "Jakież to wszystko skomplikowane - pomyślałem. - Co ona tu robi?" Pocałowała mnie. Nasze usta spotkały się mniej więcej w połowie.
Wysiadłem z pociągu w Jeleniej Górze, która okazała się być wioską z humorystycznego filmu o bandzie złodziejaszków. Pani Weronika, mimo paraliżu, miała się bardzo dobrze. Pamiętam, że zanim zachorowała ujrzałem ją w śnie jako ducha.

Piknik trwał w najlepsze. Siedzieliśmy sobie z rodziną na trawie nad jeziorem. W pewnej chwili wskoczył do wody stryjek. Długo nie wypływał. Zaniepokojony tata wskoczył więc za nim. Mama i ciotka wpadły w panikę. Po jakimś czasie wskoczyłem i ja. Przebiłem taflę wody i z dużą szybkością pokonywałem głębokość. Nie mogąc wyhamować, minąłem skurczone ciało taty. Poniżej były wodorosty. Utopiłem się w połowie.

Umarłem zwyczajnie. Ból rozsadził klatkę piersiową, a świat wykręcił się na drugą stronę. Wszystko stało się inne. Wielkie budowle runęły na ziemię. Nawet myśl o tym, że coś jest nie tak, nie była normalna. Czas wcale się nie zatrzymał, pędził jeszcze szybciej.

Umarłem, by mógł narodzić się ktoś.
C.D.N.

Leon



poprzednia strona spis treści następna strona