Strona naszego Pisma
nr 9 (czerwiec 2001)Podziemne Pismo Cyniczne Tajniak przy Tajniak S.A. str.

opowiadania
poprzednia strona spis treści następna strona

Na samobójcy popełnia się zwykle morderstwo

Tamtego jesiennego wieczoru, znów siedziała w ciemnym pokoju, wtulając się w wytarty plusz wiekowego fotela, jej bezwładne, zimne dłonie leżały rozrzucone na jego poręczach. Właściwie wyglądała jak duża nieszczęśliwa kukła z podrzędnego teatrzyku i może byłaby trupem gdyby przez zmęczony, niemalże chory umysł nie przelatywały myśli, dziwne wizje, tak dziwne, abstrakcyjne i niezgłębione jak wydawało się być jej życie.
Przez chwilę wpatrywała się w ciemną przestrzeń za oknem, doszukała się jednak tylko konaru drzewa, a właściwie niewielkiej gałązki, która wiosną delikatna i piękna teraz przybrała kształt karzącej dłoni, która oskarżycielsko wychyla się za grobu.
Ta dłoń jeszcze przed kilkoma laty - ciepła, kochająca i dobra, dziś stała się pełnym złości i bólu uosobieniem oskarżenia za to, że w decydującym momencie zabrakło tylko jednego - miłości, która mogła oddalić czyhającą śmierć.
Jeszcze długą chwilę wpatrywała się z przestrachem w zimną, obcą przestrzeń targaną dzikimi porywami wiatru. W ułamku sekundy przez jej umysł przebiegła myśl, że tak właśnie wygląda teraz jej dusza - ciemna, ziejąca pustką, a zarazem tak intensywnie pełna, nasycona mrokiem, bólem i tęsknotą choć za iskierką światła.
Powoli i jakby z niechęcią przeniosła szklany wzrok zmęczonych oczu na niewielką fiolkę wypełnioną niemalże do pełna białymi tabletkami, proszkiem, który mógł przynieść zapomnienie i dawno oczekiwany spokój. Mógł pomóc jej odnaleźć tak długo poszukiwaną ciszę.
Poprzez pryzmat rzucany przez szkliwo fiolki po raz setny oglądała przesuwające (pojawiające) się wyrywkowo jak na starym filmie obrazy ostatnich lat swojego życia.
Widziała radość młodej osóbki, która z mozołem stawiała mury swojego naiwnego świata opartego o najwyższe ideały, piękne, ale jakże puste frazesy poetów i miłość, która wtedy wydawała się jej podstawą człowieczej egzystencji. Z jej gardła wydobył się głośny histeryczny śmiech, bo obraz ten powtarzał się uparcie kilkakrotnie. Za każdym razem miała okazję zobaczyć jak budowany w mozole świat walił się jej na głowę zadając rany, które długo nie chciały się goić. A ona za każdym razem coraz bardziej zmęczona, coraz bardziej udręczona i z nieubłaganie zmniejszającym się zapasem wiary i nadziei przystępowała do odbudowy swojego świata, którego fundamenty były coraz słabsze i bardziej chwiejne. Teraz już z filozoficznym spokojem, oglądała znajome twarze, które pojawiały się i znikały, wszystkie jednak w rzeczywistości były obce i zimne, na wielu zauważyła grymas złości czasami nawet odrazy. Bez skutku starała się odnaleźć, choć jeden przyjazny, ciepły uśmiech, który chociaż na chwilę mógłby przywrócić cień najmniejszej siły. Prawie namacalnie czuła całą sobą : ludzką obojętność, kpiny, własny wstyd i poniżenie. Zastanawiała się na ile kłamstw musiała patrzeć bez zmrużenia oka, jak wiele gorzkich pigułek prawdy musiała połknąć z uśmiechem.
Słyszała także swój własny głos przesycony bólem, prośbą i bezpodstawną już nadzieją wołający do Boga o namiastkę szczęścia. Zwracała się do "najlepszego przyjaciela" kajając się przed Nim, wyciągając w błagalnym geście puste drżące dłonie, łykając natrętne raz po raz napływające łzy. Lecz On jedyna już "deska ratunku", największe źródło miłosierdzia pozostał niewzruszony, stał z kamienną twarzą, nieodgadniony, niezgłębiony, a Jego milczenie przemawiało władczym głosem : "Jestem twoim Bogiem - czcij mnie!" I czciła Go, darząc miłością, jaką dziecko obdarza rodzica, żyjąc i czekając na cud.
Spokojnie i bez cienia emocji obserwowała jak mury jej dziwnego świata walą się jeden po drugim, widziała gruzy pustkę i nicość. Powoli zamykała się we własnej samotności zatapiając się we własnym jestestwie, czasami jeszcze wyciągała dłoń błagając o pomoc, nikt jednak nie zauważył. Samotność stała się jej jedynym schronem, jednocześnie stając się więzieniem, z którego nie potrafiła uciec. Z resztą nie miałaby dokąd. Była jak zawieszona w próżni, czuła już tylko jedno - narastający, wiecznie trwający ból. Uczuła, że już dłużej tego nie zniesie, ból doprowadził ją niemalże do szaleństwa. Jednak była na to przygotowana, bowiem od dawna wiedziała, że przyjdzie w jej życiu taki moment, że zbyt intensywna, bezdenna rozpacz wyrzuci ją poza nawias tego co ludzie zwykli zwać normalnością . Zauważyła jednak pewne korzyści, gdyż poza tym nawiasem można było pozwolić sobie na zupełne zobojętnienie wobec bólu, ludzi i samej siebie. Przestrzeń, w której została zawieszona była zbyt pusta, a jednocześnie zbyt gęsta, przesycona odepchniętą miłością, niezrealizowanymi marzeniami, pięknymi pragnieniami, które teraz kpiły z jej naiwności.
Ze spokojem i łagodnym uśmiechem na zmęczonej twarzy sięgnęła po fiolkę, czując już tylko ogarniającą ją zewsząd ciszę i dziwną niczym nie zakłóconą równowagę połknęła całą jej zawartość.
Powoli odeszła zabierając ze sobą bagaż niechcianych, nikomu niepotrzebnych uczuć.

"Przyjaciele zgubili ją między jednym, a drugim spojrzeniem na zegarek."


Wolała odejść, nie potrafiła znaleźć już w sobie siły by choć spróbować przeczekać. Odeszła bo zapomniała, że w życiu każdego człowieka zdarzają się straszliwe pożary, które trawią mosty, niszczą drogi, a gęsty czarny dym spowija wszystko gryząc w oczy, nie pozwalając dostrzec najmniejszej ścieżki i najbanalniejszego celu.
Zapomniała również, że przychodzi taki czas, kiedy dławiący dym opada, kształty stają się wyraźniejsze i bardziej znajome. Wówczas dostrzec można zupełnie nową drogę, która choć prowadzi w odwrotnym kierunku jest równa i prosta. Bowiem tak już jest, że nawet po najdłuższej zimie zawsze przychodzi wiosna, która przynosi ze sobą nowy cudowny powiew życia.
Tylko co zrobić jeśli życie przypomina egzystencję na biegunie i prawdziwa wiosna nie nastaje, zaś nowe drogi, które wyłaniają się z łuny pożaru przypominają ślepe uliczki?!

Ola, lat 10



poprzednia strona spis treści następna strona