Strona naszego Pisma
nr 9 (czerwiec 2001)Podziemne Pismo Cyniczne Tajniak przy Tajniak S.A. str.

opowiadania
poprzednia strona spis treści następna strona

Dar

1.

Nie miałam pojęcia, że tyle czasu już upłynęło... Byłam przekonana, że to wszystko wydarzyło się najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu, a teraz, kiedy stoję nad brzegiem tej pięknej, tajemniczej rzeki, mój wzrok pada na duży głaz. Leżał tu również wtedy i to ja wydrapałam na nim te daty. Mój Boże, minęło sto szesnaście lat od mojej pierwszej wizyty nad tą rzeką. Tyle czasu... Aż się wierzyć nie chce. Właściwie niewiele się wokół zmieniło... Chociaż nie, te palmy z całą pewnością urosły; wtedy nie musiałam aż tak zadzierać głowy, żeby zobaczyć ich czubki. Teraz strzeliły w górę tak bardzo, że ich do końca nie widać. Są wspaniałe... I te purpurowe kwiaty... Dawniej ich tu nie było, a teraz kwitną tak mocno i pachną tak intensywnie, jakby zależały od tego losy całego świata. Nigdy nie mogłam zapamiętać ich nazwy, wiedziałam tylko, że są najpiękniejszymi kwiatami na całej wyspie i ucieszyłam się, że zakwitły właśnie tutaj, nad brzegiem rzeki.
Przez chwilę przyglądałam się im, aż z zadumy wyrwał mnie głos jednego z tysięcy rajskich ptaków zamieszkujących wyspę. Uniosłam głowę. Siedział na gałęzi, tuż nade mną i przekrzywiając żółtozielony łebek przyglądał mi się z wielką uwagą. Brązowe skrzydła miał złożone, ale piórka z tyłu i na ogonie o barwie krwi, nastroszone, co oznaczało, że zamierza wkrótce odlecieć. Wyglądał na ciekawskiego i odważnego, a zachowywał się tak, jakby po raz pierwszy widział człowieka. Być może przyzwyczajony do widoku Papuasów, po raz pierwszy udało mu się dostrzec istotę o białej skórze. Uśmiechnęłam się do niego. Odpowiedział łagodnym trelem i po chwili rozpostarł skrzydła. Przed oczyma mignęło mi tylko zielone gardło, kiedy ptak zerwał się do lotu.
Ponownie spojrzałam na leżący po lewej stronie kamień. Sto szesnaście lat... Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi o tym, wspomniał, że to wszystko wydarzy się naprawdę, pomyślałabym, że najzwyczajniej w świecie oszalał. Ale dziś... Przecież jestem tu, patrzę na tę wspaniałą, groźną rzekę, pamiętam każdy szczegół mojego życia. Nic się nie zatarło; ani twarze, ani słowa, ani uczucia. Wszystko jest tak samo żywe, jak było dawniej. I wiem, że to się działo naprawdę. Pamiętam każdy dzień...

2.

Urodziłam się w 1979 roku, w bardzo małym miasteczku, którego nazwa do dziś kojarzy mi się z gardeniami. Skończyłam politologię, ale tak naprawdę marzyłam tylko o podróżach. Moim wymarzonym celem była Nowa Gwinea. Miałam może z dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy przeczytałam baśń "Dar Rzeki Fly". Zafascynowała mnie. Była to opowieść o dziewczynie z Nowej Gwinei, która szczęśliwie wyszła za mąż i urodziła sześcioro dzieci. Niestety jej mąż zginął w dżungli, a pięcioro z dzieci zabrały jej choroby i puszcza. Został jej jeden, najmłodszy synek, sześcioletni Leituuk. Wszystko działo się w czasach, kiedy dobra, wspaniałomyślna Rzeka Fly przywracała starcom młodość. Dandai, bo tak miała na imię dziewczyna, też pewnego dnia wyruszyła nad rzekę po dar młodości. Do dziś pamiętam, jak stojąc nad brzegiem śpiewała:

"Jak smukła palma kołysze się na wietrze
Tak lekko tańczy dziewczyna..."

Rzeka przywróciła jej upragnioną młodość, lecz gdy Dandai wróciła do domu, jej synek rozpłakał się. Dziewczyna nie od razu zrozumiała rozpacz dziecka. Chciała wytłumaczyć mu, że to dla niego jest znowu piękna i młoda, ale on nie słuchał. Tęsknił za prawdziwą matką, taką, jaką znał... Z ciężkim sercem Dandai wróciła nad rzekę i błagała ją, by zabrała jej młodość. Rzeka wysłuchała jej, ale rozgniewana, już nigdy nikomu nie przywróciła młodości. Tak kończyła się ta opowieść. Zastanawiałam się wtedy, gdzie jest ta cudowna rzeka i jak wygląda. Jako mała dziewczynka wyobrażałam sobie, że mieszkam na Nowej Gwinei, że Rzeka Fly szumi na wyciągnięcie ręki. Zawsze chciałam ją zobaczyć.
Moje marzenie ziściło się niecałe cztery lata po ukończeniu studiów. Miałam prawie dwadzieścia dziewięć lat. Razem z moją przyjaciółką i jej mężem poleciałam do Sydney. Tam się rozstaliśmy, oni zostali u jego rodziny, a ja popłynęłam do Port Moresby na Nowej Gwinei. Zdążyłam przenocować, a rano byłam gotowa wyruszyć na wyprawę odkrywczą do Kikori. Zajęło mi to kilka dni. Był ze mną przewodnik, na szczęście dobrze mówiący po angielsku i dwóch ludzi troszczących się o bagaże. Mieliśmy całkiem niewiele rzeczy; trochę suszonego mięsa, zapas wody, koce i dwie strzelby. Umboi - tak miał na imię mój przewodnik - miał ze sobą również maczetę i całe szczęście, że ją zabrał. Twarde papuaskie drzewa tworzą bowiem gęste, bardzo trudne do przebycia puszcze. No i łatwiej poradzić sobie z wężem spadającym z drzewa na plecy, kiedy ma się w dłoni maczetę...
Przedzieraliśmy się przez zarośla ponad tydzień, nocami zasypialiśmy na kocach rozłożonych pod gwiazdami. Ogień ochraniał nas przed drapieżnikami i gadami, leśne myszy wpadały na poczęstunek, o świcie budziły nas ptaki. Po paru łykach gorącej, krzepiącej kawy, ruszaliśmy dalej. W Kikori uzupełniliśmy zapasy i w niecałe cztery dni przedarliśmy się do miasteczka Gaima. To tu, nad Zatoką Papuaską, nad Morzem Koralowym miała swe ujście moja wspaniała, tajemnicza rzeka z baśni. Ponad tysiąc kilometrów wartkiego nurtu. Wzięłam ze sobą jeden, nieduży plecak, nóż brata i wyprosiłam od Umboi jego maczetę. W zamian dałam mu swój złoty zegarek ze złotymi wskazówkami. Był bardzo zadowolony z wymiany.
Rankiem następnego dnia ruszyłam w drogę z kompasem w jednej i maczetą w drugiej ręce. Z początku mijałam tylko paprocie, mchy i wrzosowiska oraz całe mnóstwo rododendronów, droga więc była łatwa i przyjemna. Po jakimś czasie jednak zrobiło się mroczno, dookoła mnie nagle wyrosły drzewa sandałowe, palmy, sagowce i liany, na których kołysały się podobne do kapucynek małe małpki. Na drzewach dostrzegłam stadka kolorowych papug, kilka leśnych myszy przecięło mi ścieżkę, w zaroślach mignęła kolczatka. Plątanina krzewów i wysokich jak w czasach prehistorycznych ogromnych paproci, zmusiła mnie do schowania kompasu, żeby zwolnić rękę. Wsunęłam go do kieszeni szortów i ująwszy maczetę obiema rękami, zaczęłam torować sobie drogę.
Pot lał się ze mnie strumieniami, ramiona mdlały, a płuca bolały z wysiłku, kiedy zziajana, zdyszana i potwornie zmęczona, dotarłam do ścieżki. Musiał to być szlak wydeptany przez zwierzęta chodzące nad rzekę, by ugasić pragnienie. Upadłam na kolana, a potem przewróciłam się na plecy i zamknęłam oczy. Miałam wrażenie, że się unoszę, że wszystko wokół mnie to tylko sen i że zaraz obudzę się w swoim własnym mieszkaniu, że mój kot wskoczy mi na poduszkę i przymilnym mruczeniem upomni się o śniadanie. Czułam niemal jego wąsiki na moich policzkach.
Otworzyłam oczy. Ujrzałam ciemnozieloną plątaninę liści i natychmiast otrzeźwiałam. Kot był u brata i pewnie chrapał w najlepsze pomiędzy nim i jego świeżo poślubioną żoną, doskonale wiedząc, że i tak nikt go nie zgoni, bo jest pupilkiem wszystkich.
Usiadłam, sięgnęłam do plecaka, upiłam kilka łyków wody z manierki i zjadłam kawałek czekolady, którą dostałam od Umboi. Z każdej strony dobiegały mnie jakieś dźwięki, różne, niektórych nawet nie potrafiłam nawet rozpoznać. Byłam właściwie pewna tylko dwóch z nich: wrzasku papug i... tak, to z całą pewnością był szum rwącej rzeki.
Wstąpiły we mnie nowe siły. Wstałam, poprawiłam plecak, wzięłam do ręki maczetę i ruszyłam przed siebie. Kiedy drogę zagrodziły mi pierwsze mangrowe zarośla, wiedziałam, że muszę być coraz bliżej. Nagle znalazłam w sobie mnóstwo pokładów energii i machałam maczetą tak, jakbym przez całe życie niczego innego nie robiła. Podekscytowana wstrzymałam oddech i przedarłam się przez ostatnie zarośla. Znalazłam się na bardzo małej, osłoniętej polanie. Nade mną, pomiędzy liśćmi drzew, torowały sobie drogę słonecznie promienie. Obok krzyczały ptaki, z lewej mignął mi cień zgrabnej gazeli, ale nie zwróciłam na to wszystko uwagi. Przed moimi oczami ukazała się rzeka. Moja wymarzona, wspaniała, rwąca Rzeka Fly. Dotarłam do niej, z uporem przemierzając dzikie, leśne chaszcze. Wyglądała cudownie, taka tajemnicza i groźna, o ciemnogranatowej wodzie i cieniach rzucanych przez rosnące wokół brzegu drzewa. Po lewej stronie leżał duży kamień. Uklękłam i nożem brata wydrapałam na nim datę, kiedy to udało mi się stanąć nad Rzeką Fly. Cyferka po cyferce, aż ukazał się cały napis:

18 lipca 2007 roku

Już wtedy byłam pewna, że tu jeszcze wrócę, nie wiedziałam tylko, kiedy. Pochyliłam się i dłonią zaczerpnęłam wody. Smakowała wybornie; zimna, rześka, orzeźwiająca... Zdjęłam plecak i wyciągnęłam się na chłodnej od cieni trawie.
Ziściło się moje dziecięce marzenie. Chciałam znaleźć się nad rzeką Fly, zobaczyć to, o czym czytałam setki razy, ujrzeć świetlne refleksy na wodzie, usłyszeć śpiew czarnoskórej Dandai, najpiękniejszej dziewczyny na wyspie...

"Jak smukła palma..."

Chciałabym ją zobaczyć. Posłuchać innych legend o rzece, odnaleźć kogoś, kto opowiedziałby mi o Dandai...
Otworzyłam oczy. Czy w legendzie jest choć odrobina prawdy? Czy rzeka naprawdę przywracała kiedyś młodość? Czy to tylko taka legenda i nie ma w tym niczego więcej? Ponoć w każdej legendzie jest jakieś ziarnko prawdy... Nie, to przecież niemożliwe.
Wtedy jeszcze nie wierzyłam.

3.

Po raz drugi ujrzałam miasteczko Kikori w 2055 roku, w przeddzień swoich siedemdziesiątych szóstych urodzin. Na miejscu czekała na mnie przykra wiadomość; mój przyjaciel Umboi, nie żył już. Zmarł w zeszłym roku, dożywszy bardzo sędziwego wieku. Poznałam jego wnuka, Abau, który zawiózł mnie do Gaima. Stąd wyruszyłam sama nad brzeg rzeki, choć Abau bardzo się sprzeciwiał. Nie przekonał mnie. Musiałam iść tam sama. Mój zmarły przed dziewięcioma laty mąż zwykł mawiać, że jeżeli ma się na coś ochotę, kiedy czuje się, że tak właśnie trzeba, to jest to słuszne. Miałam przy sobie maczetę Umboi, ale nie miałam sił, by jej użyć. Na szczęście droga była łatwiejsza niż czterdzieści siedem lat temu, a ja zachowałam dobra formę i mogłam iść. Często odpoczywałam. Wyprawa nad rzekę zajęła mi dwukrotnie więcej czasu, niż przed laty.
Kamień nadal leżał na swoim zwykłym miejscu. Ostrożnie uklękłam przy nim i nożem mojego nieżyjącego już brata wycięłam drugą z kolei datę:

24 maja 2055 roku

Odłożyłam nóż. Nie wiem dlaczego, ale moje serce nagle napełniło się wiarą w coś, czego nie byłam w stanie pojąć. Zdjęłam z nóg znoszone sportowe buty, za które zawsze ganiła mnie córka ( że niby chcę być młodzieżowa, a przecież jestem już babcią ) i rozpięłam bluzkę. Przypomniałam sobie, że Dandai kładła spódniczkę z traw na ziemi zanim weszła do wody. Też tak zrobiłam i zupełnie naga zanurzyłam się w falach.
- Rzeko Fly - szepnęłam. - Nie wiem, ile prawdy jest w legendach, nie wiem, czym jesteś i nie wiem, czy nie robię z siebie właśnie kompletnej idiotki, ale... - Zamknęłam oczy i drżąc z zimna, podniecenia, a może nawet i ze strachu, dokończyłam : - Proszę cię, wspaniała rzeko, o twój dar młodości. Obdarz mnie młodością, rzeko Fly...
Urwałam, kiedy zorientowałam się, że fale nieco się uniosły. Przestraszyłam się, bo moje umiejętności pływackie nadal były słabe, a woda nie sięgała mi do już do pasa, a prawie do szyi. Otworzyłam oczy.
Wody rzeki pociemniały i zakipiały. Fale uniosły się jeszcze bardziej, rozległ się jakiś głuchy grzmot, po czym ciemna woda zakryła moje ciało aż po czubki krótkich, siwych włosów. Zdążyłam wstrzymać oddech, mocno zacisnąć powieki i pomyśleć, że to dobrze, iż nikt mnie teraz nie widzi.
Minęło kilka sekund, a wody opadły, lekko i miękko przesuwając się po mojej skórze. Rzeka znowu była spokojna, łagodna i cicha. Odetchnęłam. Podświadomie od samego początku wiedziałam, że to nie może być prawda, że to tylko legenda, ale nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała. Wyszłam z wody, schyliłam się po swoje rzeczy i nagle doznałam czegoś w rodzaju olśnienia. Schyliłam się zupełnie bez wysiłku!
Spojrzałam na swoje ręce. Skóra na nich była elastyczna i gładka, nie pomarszczona jak przedtem. Piersi znowu stały się pełne i jędrne, ramiona krągłe, nogi smukłe, a włosy, na powrót lekko pofalowane, sięgały mi do połowy pleców i miały głęboką barwę orzechów. Zszokowana i zaskoczona, dotknęłam swojej twarzy; skórę miałam gładką i napiętą, bez śladów bruzd i zmarszczek. Chciałam tańczyć, latać i śpiewać, chciałam wykrzyczeć całemu światu, że znowu jestem młoda. Jestem młoda! A rzeka... Mój Boże, naprawdę przywraca młodość. To nie tylko legenda... Ale jak?... Jak?...
Nie mogłam w tej chwili myśleć. Schyliłam się, szybko ubrałam i spojrzałam na rzekę.
- Dziękuję... - szepnęłam, po czym biegiem puściłam się przez dżunglę.
Wtedy uwierzyłam.

4.

Zostałam w miasteczku Gaima przez jedenaście lat. Wyszłam za mąż za Abau, urodziłam syna. Wiodłam wspaniałe, szczęśliwe życie. Do Europy poleciałam raz, żeby pożegnać się ze znajomymi, a potem szybko wróciłam na swoją wyspę.
Utrzymywaliśmy się z roli. To ciężka praca, ale nigdy nie narzekałam. Zanim się obejrzałam, mój mały synek stał się mężczyzną, silnym, smukłym, o pięknych oczach i założył własną rodzinę.
Był rok 2095, kiedy wspólnie z Abau podjęliśmy tę decyzję. Któregoś ranka wyruszyliśmy nad rzekę, by jeszcze raz prosić ją o łaskę. Rzeka obdarzyła nas młodością i kiedy jej wody opadły, nie mogliśmy oderwać od siebie oczu. Znowu byliśmy młodzi. Abau uśmiechnął się do mnie, objął mnie ramieniem i przytulił.
- Obiecaj mi coś - poprosił cichym, miękkim głosem. - Obiecaj, że nigdy więcej nie skorzystamy z daru rzeki Fly.
Zgodziłam się bez wahania.
Przypieczętowaliśmy umowę pocałunkiem, a potem, trzymając się za ręce, ruszyliśmy w stronę naszego domu.
Przez kolejne dziesięć lat podróżowaliśmy po świecie. Pokazałam Abau Europę, a on pokazał mi dziewiczą puszczę amazońską. Spędziliśmy ponad rok w wiosce położonej w dorzeczu Amazonki, podpatrując ptaki i pracując z tamtejszymi rolnikami.
Kiedy wróciliśmy do Gaima, był koniec roku 2105. Puszcza rozkwitła wszystkimi kolorami kwiatów, ptaki rozśpiewały się tysiącem treli, w miasteczku dorastało nowe pokolenie, a wśród nich nasze wnuki.
Decyzję o tym, by nie powracać nad rzekę podjęliśmy razem, wspólnie. Od początku chcieliśmy tego samego; zaszyć się gdzieś na nasze ostatnie lata i razem się zestarzeć. To była świadoma i mądra decyzja.
Jednak ja wróciłam tam raz jeszcze...

5.

Tak, naprawdę pamiętam wszystko. Przyklękłam przy kamieniu i po raz ostatni wyryłam na nim datę:

3 marca 2123 roku

Czwarta data z kolei. Dziś mijało sto szesnaście lat od chwili, kiedy po raz pierwszy stanęłam na tym brzegu i zachwyconym spojrzeniem objęłam tajemnicze wody.
Mam sto czterdzieści pięć lat, ale wyglądem i ciałem przypominam kobietę zaledwie czterdziestoparoletnią. Nie przyszłam tu dziś po dar młodości. Przyszłam, by podziękować jej za inny dar, za ten, który podarowała mi, kiedy przyszłam do niej po raz pierwszy. Napiłam się wtedy wody i poczułam się wyjątkowo. Od tamtej pory całe moje życie było wyjątkowe. Nadal jest.
- Dziękuję, rzeko Fly... - szepnęłam tak, jak przed laty. - Dziękuję...
Wstałam z kolan, odgarnęłam włosy z czoła i otarłam łzy. Odwróciłam się i napotkałam pełne ciepła spojrzenie Abau. Uśmiechnęłam się, kiedy wyciągnął do mnie rękę. Podałam mu swoją.
Przytuleni odeszliśmy znad wody w stronę domu, aby wykorzystać dar rzeki Fly; aby razem się zestarzeć...

1 luty 2001 roku
Marta Bilewicz, lat 14
martabil@friko2.onet.pl



poprzednia strona spis treści następna strona