Strona naszego Pisma
listopad 2000
Podziemne Pismo Tajniak przy Tajniak SA
str.

opowiadania
poprzednia strona spis treści następna strona
Osobliwe zdarzenia Teofila M. (część 5)


Ambrożego, przyszłego ojca Teofila, poznała w sąsiedniej wsi, która się Nędza nazywała. Ambroży nie był wszakże jej mieszkańcem. Do Nędzy przybył przypadkiem. Właściwie to przejeżdżał przez tę wieś, miał tu coś w rodzaju przesiadki. Chodził sobie tak w ciemności w tę i spowrotem wokół dworca, który zamknięty na cztery spusty świecił w środku pustkami.
Jakiś stary rozkład jazdy wisiał wewnątrz, na szczęście nie dało się dojrzeć dokładnie godzin przyjazdów i odjazdów. Kiedy Ambroży usiłował coś tam wyczytać, miejscowy wieśniak z papierosem w gębie powiedział:
- Panie, nie czytaj pan tego. To stary rozkład. Tu masz pan obecny.
I pokazał mu świstek przyklejony do szyby. Ambroży podziękował z uśmiechem i raptownie podreptał do świstka, jednak tu spotkał go zawód. Napisy na świstku były tak wypłowiałe, że gdyby Ambroży nie wiedział, to by nie zgadł, że coś tam było kiedys napisane. A i teraz trochę powątpiewał.
Dochodziła już północ i najcieplej już nie było, bo to jesień się zaczynała...
I właśnie w tych okolicznościach herod-baba poznała Ambrożego. Jechała przez Nędzę na jednej ze swych ulubionych świń i podwiozła nieznajomego do domu, gdzie zaparzyła mu herbaty, a on jej się oświadczył.

- Ej, obudź się! - niski głos dudnił, a potężna dłoń chlastała po twarzy. Ktoś szarpał nim gwałtownie i rytmicznie. Z głośników sączył się rock'n'roll i właśnie leniwy jego rytm wyznaczał częstotliwość wstrząsów Teofilowego ciała.
- Miałem dziwny sen - wybąkał zanim jeszcze udało mu się rozkleić porządnie powieki, a tymczasem grube łapy nadal miarowo i apatycznie zmuszały go do falowania. Nieznajoma twarz to zbliżała się, to oddalała, a wszystko działo się tak wolno...
- Byłem kapitanem - zdążył jeszcze wymamrotać, a słowa te rozpłynęły się po gabinecie ulegając zniekształceniom na ostrych krawędziach przedmiotów, których przecież trochę tu było. Potem nastąpiła cisza w eterze.
- Kolejny przypadek niedotlenienia. Trzeba z tym wszystkim wreszcie coś zrobić - mruknął ordynator o wielkich łapach.
Odkąd "wielka piątka" przemysłu fonograficznego wywalczyła w parlamencie uchwalenie ustawy o sztucznym zwiększeniu ilości eteru w powietrzu w celu poprawienia jakości transmisji ich reklam w rozgłośniach radiowych, medycyna stanęła przed problemem stale wzrastającej liczby uporczywych i niespodziewanym omdleń.

Do kajuty wszedł człowiek o grubych rękach i niskim głosie. Jego pasiasta koszulka i wytatułowane bicepsy wskazywały na to, że jest bosmanem.
- Co robimy, kapitanie?
Teofil chciał jeszcze trochę odwlec tę chwilę, jakby miał nadzieję, że zaraz rozlegną się wrzaski i wiwaty towarzyszące zwykle dostrzeżeniu lądu na horyzoncie. Zamyslił się. Grube łapy bosmana coś mu przypominały...
- Zawracamy, bosmanie - rzekł wreszcie.
Grubas wyskoczył na te słowa z kajuty i zaczął coś tam na zewnątrz wykrzykiwać.
- Pewnie sam się tym powinienem zająć w takiej sytuacji - szepnął Teofil, bo miał dobre serce i się wzruszył.

- Obudź się pan! - ryknął mu do ucha.
- Co się dzieje - zapytał Teofil dość beznamiętnie, nie zważając na to, że pielęgniarka wlewa mu do ust paskudne sole trzeźwiące.
- Już dobrze - uśmiechnęła się do niego.
- Miałem sen... Byłem kapitanem na statku... Płynęliśmy, żeby odkryć Amerykę.
Spojrzał na lekarza, który niepewnie i jakoś tak niezdecydowanie się poruszył. A może raczej przestał się ruszać... Teofil błyskawicznie ocenił sytuację: lekarz po prostu zamarł w bezruchu wykonawszy uprzednio podejrzany gest w kierunku pielęgniarki.
- To pan! - krzyknął Teofil. - Pan jest tym bosmanem!
- Jakim bosmanem - wycedził automatycznie grubas.
Teofil usiadł. Zakręcił mu się w głowie i już miał zemdleć, kiedy poczuł gwałtowne ukłucie. To pielęgniarka wbiła mu igłę...

Pobrali się po paru miesiącach, bo społeczeństwo składające się z pijaków, złodziei, cwaniaków, dziwek, zboczeńców, a także nierobów i antysemitów patrzyło na nich nieprzychylnym wzrokiem, jako że mieszkali pod jednym dachem bez ślubu. Zdecydowali się na ten krok po tym, kiedy żona proboszcza rzekła mu słówko i on ich zwyzywał z ambony.
Z własnej, aczkolwiek przymuszonej woli, zostali małżeństwem, a po paru latach urodziła się ta świnia, Teofil.
To właśnie z winy Teofila jego matka straciła najlepszą przyjaciółkę, Elę. Kiedy chłopak wyrósł już na przystojnego młodzieńca, pani Ela często przychodziła sobie pogadać z herod-babą. Pewnego razu spojrzała tak na Teofila i wykrzyknęła:
- Teofil! Ciebie trzeba wyswatać! Mam taką śliczną niewiastę na oku. Będziecie do siebie pasowali jak ulał!
Teofil gapił się cielęcym wzrokiem czując jak krew uderza mu do głowy, pani Ela tymczasem beztrosko kontynuowała:
- To taka cnotliwa panienka. Bardzo porządna! Jest w Twoim wieku. Przyjechała właśnie ze szkół i nikogo prawie nie zna.
- Ty głupia babo! - ryknął Teofil aż zadrżały szyby w oknach. - Ty ignorancka idiotko! Nie wiesz co w Biblii napisano!? "Nigdy się nie żeń. No, chyba że już bardzo musisz"!!!
Darł się na nią obrzucając ją strasznymi inwektywami, aż wreszcie stracił całkiem panowanie nad sobą, złapał krzesło stojące obok i połamał je pani Eli na głowie. W ręku została mu drewniana noga, którą akurat korniki nie wiedzieć czemu oszczędziły, i nią wygrzmocił żebra pani Eli, która nigdy więcej po tym zdarzeniu nie pojawiła się w tym domu.
Jak wiadomo, prawo jest prawem, ale który sędzia uwierzy, że było jak było, że cała sprawa opiera się na takich, a nie innych faktach, że wszystko stało się wbrew woli... Pozbądźmy się złudzeń, nikogo nie było stać na to, żeby wnieść taką sprawę, a co dopiero wygrać!
Mijały więc lata pełne lepszych i gorszych wydarzeń. Po śmierci rodziców Teofil postanowił się wyprowadzić. Spakował swoje rzeczy i wyszedł z domu, kiedy od strony Nędzy ujrzał nadchodzącego wędrowca. Nie rozpoznał go oczywiście w pierwszej chwili, gdyż był to całkiem obcy człowiek, a twarz jego pokryta była kurzem, podobnie zresztą jak ubranie i tobołek.
- Panie obcy! - wrzasnął do niego Teofil. - A po co pan idziesz do tej dziury?
- Jestem wędrownym bajarzem. Chodzę z miasta do miasta, ze wsi do wsi i opowiadam zasłyszane i uwidziane historie... Czasem je nieco upiększam, czasem okrajam co gorsze kawałki, żeby się to jako tako prezentowało i ludzkości nie nudziło ale bawiło.
- Okej, pewnie zechcesz przenocować, a może nawet zatrzymasz się tu na dłużej. Skozystaj z tej chatki. Ja idę na pociąg do Nędzy. Wyjeżdżam stąd jak najdalej.
- Człowieku, najbliższy pociąg odjeżdża dopiero wieczorem, a dworzec jest zamkięty. Wygląda, jakby od lat nie był otwierany... Nie mów mi, że będziesz czekał na stacji!
Poszli więc razem na rynek, gdzie obcy zajął odpowiednie miejsce i zaczął bajdurzyć. Co ciekawe, ludzie zaczęli go słuchać. Zeszli się ze wszystkich zapadłych dziur, kątów i knajp i otoczyli go tłumnie.
- Jestem Mzyś - powiedział obcy. Tłum zaczął go witać, podawać mu dłonie, klepać po ramieniu, częstować ciastem domowej roboty...
- Miałem być pewnie kim innym, ale jestem tym. Miałem być pewnie gdzie indziej, ale jestem tutaj... - zaczął swą opowieść Mzyś o twarzy bez wyrazu pokrytej kurzem i brudem. Mówił już drugi kwadrans, kiedy Teofil wyszedł z tłumu i ruszył w kierunku Nędzy.
- Wojna jest grą polityków - mówił Mzyś odprowadzając go wzrokiem. - Przegrywa się ją bowiem lub wygrywa. Wojska są pionkami. Nikogo nie obchodzi, że na te pionki składają się ludzkie istnienia. Wojna stała się czymś normalnym i zgodnym z mentalnością wytresowanego społeczeństwa, któremu wciska się do głów kult wojen, z których każda ma swoje imię.
Wojna jest dobra. Rocznice ją gloryfikują. Dzień zwycięstwa to dzień radości z tego, że wygrano, a nie z tego, że się skończyła. Bohaterom więc stawia się pomniki, a ze zwycięstwa czerpie się korzyści.
To nieprawda, że istnieją też złe strony wojny, że czasem można tam natrafić na jakieś zbrodnie. Wojna przecież z założenia służy mordowaniu wrogiej społeczności. Morduje się więc żołnierzy i ich rodziny - matki, żony, dzieci... Wojna jest po to, żeby zabijać, burzyć i podbijać. W czyje imię? Państwa. Organizację tę broni się, żeby politycy mogli utrzymać swe stołki. Oni natomiast modelują społeczną mentalność wkładając ludziom do głów poczucie obowiązków wobec ojczyzny. Zniewalają wzbudzając uczucia patriotyczne względem organizacji państwowej, a nie kraju. Przywiązują naród do tego swojego wynalazku i każą za to dziękować.


c.d.n.
Leon


poprzednia strona spis treści następna strona
www.reporter.pl Tajniak ON LINE