GeRhArD
Powrót z umierającego świata
1200 kilometrów przejechanych na wygodnym fotelu klimatyzowanego autokaru, ponad 130 zdjęć, kilka synagog, żydowskich cmentarzy, mykw i innych miejsc związanych z historią polskich Żydów. Tak mogłoby bardzo pobieżnie wyglądać podsumowanie czterodniowego "objazdu" naukowego, na który całkiem liczna grupa studentów, łącznie z moją skromną osobą, wybrała się w bardzo gorący ostatni tydzień maja. Z początku potraktowałem ów wyjazd jako wycieczkę typowo rekreacyjną - okazję do wyrwania się ze stolicy, do skorzystania z pięknej majowej pogody i do dokonania pewnego rodzaju odskoczni od żydowskiego świata, w jakim od lat się poruszam. Jak mówią niektórzy, ja zajmuję się tylko zwłokami Żydów i bardzo rzadko wystawiam nos poza kolczaste druty obozów - głęboko chowałem go w ruinach krematoriów i ciemnych wnetrzach drewnianych baraków. Nigdy nie przejawiałem większego zainteresowania tym, co działo się przed zamknięciem Żydów w gettach. Doskonale znam detale konania w komorze gazowej, kolejne etapy choroby głodowej, jednak miałbym problemy choćby pobieżnym przedstawieniem tego, jak wyglądają żydowskie obrzędy pogrzebowe czy też tego, co znajdowało się na szabatowym stole. W tym świecie jestem jak ślepy z białą laską, który co prawda dość sprawnie porusza się w gąszczu ciemnych ulic i wyczuwa otaczające go kontury, ale nigdy nie mógł nacieszyć oczu kolorami budynków i twarzami ludzi przechadzających się po tychże ulicach.
Byłem zwyczajnie ciekawy. Nie tylko ciekawy owej kultury, ale ciekawy tego, jak wygląda jaj pamięć. Czy naród pamięta? Chciałem oddalić się od spraw zagłady, obmyć ręce z krwi i przyjrzeć się nieco codziennemu życiu polskich Żydów, mniejszości, która przez setki lat odgrywała w moim kraju rolę ważną w każdej dziedzinie - począwszy od gospodarki, na kulturze skończywszy. W moim rodzinnym mieście - Nowym Dworze Mazowieckim - większość mieszkańców przed 2 Wojną Światową stanowili Żydzi. Jednak w całym mieście nie ma ani śladu tamtego świata. Ja sam dowiedziałem się o nim w wieku lat 20. Nic - pustka. Czarna dziura kilkuset lat historii. Nawet wtedy, kiedy przygotowywaliśmy się do konkursu wiedzy o moim mieście, dowiedzieliśmy, że w średniowieczu Modlin zwał się Moglynem, ale o olbrzymiej społeczności Narodu Wybranego nikt nie raczył nam powiedzieć. Zdjęcia Żydów z mojego miasta znajazłem w Internecie, ale na stronach Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. A ile jest w tym kraju takich miasteczek? Z kilku tysięcy robią się dziesiątki pokoleń, miliony ludzi i jeszcze więcej opowieści, których już nikt nie zna i nigdy nie pozna. Polacy, z różnych przyczyn, zapadli na zbiorową sklerozę, z której tak naprawdę nie ma już antidotum. Bo czy my w ogóle potrafimy pamiętać o historii? W 2003 roku w Warszawie nie ma muzeum Powstania Warszawskiego, nie wspominając o muzeum polskich Żydów. Gdzieś w Polsce zdarzają się wyjątki, pracuje Żydowski Instytut Historyczny, ale to kropla w morzu olbrzymich potrzeb, a jak doskonale wiadomo wyjątek potwierdza regułę.
Do klimatyzowanego autokaru wchodziłem nastawiony jeszcze optymistycznie, jednak podczas objazdu coraz częściej towarzyszyło mi uczucie pustki. Naturalnie sama wycieczka była przyjemna - dobra, pogoda, miłe towarzystwo i przyjemne malownicze miejsca. Długo będę pamiętał przyjemny wieczór na Zamojskim rynku w otoczeniu oświetlonych kamienic. Każdy z odwiedzanych obiektów był na swój sposób piękny i malowniczy - począwszy od dobrze zachowanych synagog we Włodawie czy Łańcucie, aż do niesamowitych ruin w Przysusze czy Rymanowie. Na wierzchu zostały kamienie, ale pot rąk, które je wzniosiły już dawno wsiąkł w ziemię. Każde z miejsc miało inny, bardzo ciekawy klimat, ale każde z tych miejsc bez wyjątku pogłębiało owo dno w jeziorze smutku i pustki, które wyłaniało się zza horyzontu naszej historii. Jezioro jest coraz głębsze, a jego brzegi zarastają jak kolejne oglądane przez nas żydowskie cmentarze. Tarnowska nekropolia jest piękna, ale cóż z tego, kiedy nikt o tym nie wie? Okazuje się, że z kilkusetletniej historii Żydów pozostały okruchy i to okruchy, o których w zasadzie (z małymi wyjątkami) nikt już nie pamięta, i co najgorsze, o których nikt pamiętać nie chce. Historia po prostu dogorywa na naszych oczach. Szczebrzeszyn, Łańcut, Sanok, Lesko, Rymanów, Włodawa, Pińczów... Lista jest długa, ale już niedługo nie pozostanie tam żaden ślad i nikt nie będzie wiedział o jakiś Żydach. Zresztą już dziś nie wiedzą. Nasza podróż przypominała przyglądanie się temu, jak umiera człowiek - agonię można przedłużać, można podłączać różne urządzenia, można dokonywać operacji, ale koniec jest jasny - im mniejsze jest zainteresowanie, tym szybszy. Nie - nasza wycieczka przypominała obserwowanie człowieka, którego pozostawiono niemal bez żadnej opieki - takiego, do którego od czasu do czasu zajrzy się z poczuciem przykrego obowiązku.
W tym przypadku zainteresowanie przejawia garstka ludzi takich, jak chociażby nasza grupa - która stara się przyglądać pozostawionym śladom. Jednak ze strony lokalnej społeczności niemal zupełnie nie widać żadnego zainteresowania. Niektóre obiekty mogą mieć szczęście - zrobiono tam bibliotekę, dom kultury, czy dyskotekę. Widok bilardowego stołu pod haron-ha-kodeszem ma swój bardzo symboliczny wymiar. Ale smutna prawda jest taka, że wcześniej czy później wszystko się zawali, gruz ktoś posprząta, teren sprzeda, postawi na nim dom i może z litości postawi tabliczkę, na której napisane będzie to, że tu i kiedyś mieszkali jacyś Żydzi i stała jakaś synagoga. I nawet taki scenariusz wydaje mi się zbyt naiwny. Pozostaną tylko zdjęcia na stronach zakurzonych książek, które czasami łaskawie zostaną zdjęte z bibliotecznej półki przez pewnego pasjonata, któremu przyjdzie do głowy, żeby napisać jakąś pracę o historii owych Żydów. Bo jak inaczej nazwać młodych ludzi, którym chciało się ślęczeć w książkach i czytać o architekturze włodawskiej synagogi? Z doświadczenia wiadomo, że grupa pasjonatów to za mało, żeby ratować świat. Zwłaszcza, kiedy podejście otaczającego środowiska do rzeczonych pasjonatów jest najczęściej nieprzychylne. Żałosnym symbolem takiego właśnie podejścia jest samotna bima, która stoi na starym mieście w Tarnowie. Samotne cztery odrapane ceglaste kolumny, samotne ogrodzenie z łańcucha i jeszcze bardziej samotna tablica, na której napisano, że opiekunem bimy jest amerykańska fundacja. My już postawiliśmy krzyżyk na tych zabytkach. Po placu biegają dzieci, bawią się i ironicznie pytają się podchodzących grup: "Żydzi?". Można nawet przypuszczać, że próby ratowania niektórych obiektów przez środowiska żydowskie mogą, zwłaszcza w małych miejscowościach, paradoksalnie prowadzić do pogłębienia się negatywnych stereotypów. W biednych miasteczkach odzew ludzi na bogatych obcych, którzy odnawiają swój budynek i przywożą żyrandole z samej Warszawy po 1200 złotych z pewnością nie będzie aprobujący. "Żydy sobie coś budują" - powie jeden drugiemu. Nawet teraz, kiedy oglądaliśmy zabytki, słyszeliśmy złośliwe docinki lub ironiczne uwagi na temat "żydków".
Oczywiście - wiele złego wyrządził miniony system - komunizm, który nie lubił polskiej żydowskiej przeszłości. Do takiego podejścia przyczyniają się także współczesne problemy ekonomiczne - skoro nie ma pieniędzy na ratowanie "naszych" zabytków, to z jakiej racji mamy zajmować się tymi "innymi". Jednak za wszystkim ukrywają się ludzkie postawy i o tym zapominać nie można. Antysemityzm nie musi być wulgarny i brutalny. Nie musi krzykliwymi sloganami uderzać po oczach. Wystarczy tylko, że będzie bierny i uparty, a taki zapuścił już chyba korzenie zbyt głęboko. Wróciłem z objazdu z bardzo smutnym przekonaniem, że może i Niemcy wojnę przegrali, może powstało państwo Izrael, natomiast w zasadzie w Polsce "ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej" zakończyło się powodzeniem i do tego powodzenia w pewnym, choć niewielkim stopniu, dołożyliśmy się także my.
GeRhArD
|