poprzednia strona spis treści następna strona
- -

Leon

Tupet słupka

odcinek 6

REAKTYWACJA

"Niby z jakiej okazji miałbym ulegać niepokojowi - myślał F. wracając do miasta opędziwszy się od lamentujących bab - skoro do tej pory zawsze jako wszystko było w porządku. Zbrodni nie popełniono. Maczkiem pisane lisy składały się raptem z kilku prostych zdań i wszystkie przed wysłaniem dokładnie czytałem raz jeszcze." Rola cenzora odpowiadała mu jak najbardziej, jako że lubił babrać się w cudzych historiach. Ich - tych cudzych - perypetie, te pozornie błahe zdania układające się w łańcuchy następujących po sobie przyczyn i skutków, cudownych zbiegów okoliczności i zwykłych banałów wprawiały go w stan specyficznego podniecenia wsysającego w sam środek radości, smutków, dramatów...
Rozmyślał tak sobie i rozmyślał. Przyszło mu do głowy, że choć teraz czuje się wspaniale, pewnie po całym zdarzeniu jak zwykle dostanie doła. Zawsze wpadał w depresję po tym włażeniu w butach w ludzkie życiorysy. Postanowił jednak napisać biografię ostatniego chłopa i trzymał się tego kurczowo. Głównie dlatego, że był właśnie bez forsy, a to, jak wiadomo, bywa głównym powodem wielu świństw, które w życiu popełniamy.

"Dlaczego tak jest, że zawsze mam rację?" - głowił się tymczasem prezes. "Być może to ten urok osobisty, czy jakaś inna aparycja" - myślał sobie, widzimy więc, że idiota. Problem w tym, że prezes miał władzę. Przynajmniej na pewnym polu przez wielu uważanym za najważniejsze. Czyli w wydawnictwie. A tak się składa, że w tych czasach było to jedyne znaczące cokolwiek wydawnictwo. Inne działały w podziemiu i choć drukowały rzeczy wartościowe, a w porównaniu z tą popeliną, wręcz genialne, nikt - poza kilkunastoma działaczami - o nich nie wiedział. Było też co prawda kilka innych legalnych spółek wydawniczych, te jednak w konkurencji z Amboną S.A. nie miały żadnych szans. I właściwie trudniły się wypuszczaniem kartek pocztowych, zaproszeń, dyplomów i folderów reklamowych.
Bełkot na topie był z dwóch powodów. Po pierwsze, dobrze się sprzedawał. Społeczeństwo, które oszalało od życia na najszybszych obrotach, wchłaniało wszystko, co z wierzchu było błyszczące, słodkie i ładne. Kicz i grafomania stały więc na porządku dziennym nagradzane i podziwiane na każdym kroku. Skorumpowane środowiska artystyczne i kulturalne przyznawały sobie wzajemnie nagrody i wystawiały pochlebne opinie. Z pieniędzy podatników utrzymywała się nienasycona hydra nierobów, antytalentów i fałszywych idoli. Po drugie jednak i ważniejsze, na taki stan rzeczy przyzwolenie dała władza. W dobie cyberdemokracji, kiedy to teoretycznie wszystkie decyzje podejmowała opinia publiczna, ważne było, żeby tę opinię jak najbardziej ogłupić. Banalna teza, że tępą masą pozbawioną klasy inteligenckiej, ludźmi pracującymi bez wytchnienia i jednostkami o zatkanych uszach i zasłoniętych oczach, łatwiej manipulować, sprawdzała się tu bezbłędnie.
Grupa skorumpowanych złodziei nakręcała więc destrukcyjne działania zdegenerowanych artystów i inteligentów. W imię słupków słuchalności, oglądalności i każdego innego statystycznego zainteresowania uśrednionej jednostki, która, jak wynikało z obliczeń rządowych matematyków, miała metr sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i 38 nr buta. Innej odzieży i obuwia więc praktycznie nie produkowano niż te statystycznie jedynie słuszne.
A najważniejszą ze sztuk były oczywiście media. Z reklamą na czele.

F. przemierzał betonowe ulice betonowej stolicy. Żadnej przyrody - tylko gdzieniegdzie pojedyncze drzewa, które przebiły się przez popękane chodniki. Za budynkami po lewej stronie stał sztuczny park. Ogrodzony drutem kolczastym, z asfaltowymi alejkami i pokomunistycznymi pomniczkami nawiązującymi nieudolnie do epoki antycznej. Walczył ze snem. Trochę myliła mu się już rzeczywistość z tymi ulicami, które przecinał spiesząc się do Królewskiego Deptaku. "Co to za miasto - myślał sobie. - Nie ma tu ani jeziora, ani morza, ani gór... A najbliższy prawdziwy las znajduje się w odległości stu dwudziestu kilometrów". Znowu przysnął nieco. Przed oczami stanęły mu sceny z najnowszego filmu nagrodzonego czterdziestoma ośmioma nagrodami.
Obudził go klakson. Zbiegł ze skrzyżowania i skręcił w lewo. Deptakiem podążył na północ. Tam według słów martwego już chłopa znajdowały się ostatnie słynne zielone słupki kontrolne postawione tam jeszcze w XX wieku. W okolicach kościoła św. Anny zachować się ich miało podobno około piętnastu.
Chciał coś zrobić, ale się rozmyślił. Zasnął. Obudziło go własne chrapanie. Stał na Nowym Rynku. "Się trochę zapędziłem" - przeszło mu przez głowę. Obrócił się na pięcie. Przed sobą ujrzał Ojca Dyrektora. "Toż to gorsze niż Krzyżaka spotkać!" - uderzyła go myśl nagła i rozpaczliwa. Uciekł. Po drodze na Stary Rynek w biegu pomachał katowi, w pośpiechu dał sobie wyciąć profil, kupił loda o smakach: grapefruitowym, jogurtowym i możliwe, że cedrowym. Wypił też gorącą czekoladę parząc sobie gębę. Na rynku kupił pączka z okienka, następnie minął Zapiecek i wbiegł na Plac Zamkowy. Z kwiatkiem w ręku dla pięknej pani przeczytał wiersz na dziś, odwiedził wystawę tortur, popluł na znikające w tunelu psychomobile i pędem ruszył dalej. Z Krakowskiego Przedmieścia skręcił w lewo i po kilkunastu sekundach sprintu znalazł się na ulicy Peowiaków. Stał tam teatr w pobliżu, a w nim grali Gombrowicza. "Co się stanie, jeśli gmin się dowie, że nasza dupa taka sama?" - tylko to przyszło mu do głowy i zadyszany kupił bilet.
W tych czasach pokutowała tak koncepcja sztuki, że, żeby dobrze przeżyć i odebrać sztukę, trzeba było skonsumować Grzypka. Tego też oczywiście dostał F. razem z biletem w komplecie i zaraz, gdy tylko usiadł na balkonie, spożył

go ze smakiem. Typowy zabieg i pomysłowy wielce. Zgapiony. Świat okazał się być nagi. Po zdjęciu czarnych okularów, zasłon i kurtyny, świat okazał się być piękny. Była to rzeczywistość ludzi pięknych, młodych, wysportowanych, szczęśliwych. Nie było trudno tak ją uformować. Rewolucja trwała chwilę. Szczęście jednostki było tu najważniejsze. Dobro najwyższe. Może to niektórych zdziwić, lecz frekwencja wyborcza była wysoka, a obywatele zadowoleni. Tak wysokiego poparcia społecznego nie miał jeszcze żaden rząd w historii. I, co doprawdy niezwykłe, były to wyniki prawdziwe. Referenda nie były fałszowane, wybory także nie... Przy spisach ludności lub telefonicznych badaniach opinii na ten czy ów temat każdy odpowiadał chętnie, na temat, ze zrozumieniem i oczywiście z pełną aprobatą dla Premiera, którego nagość wszystkim się podobała.
Istniało tylko dobro. Zło zostało zgodnie i stanowczo wyplenione. Starość, niezaradność, smutek, strach, niepewność usunięto. Po cichu i tak, żeby nie rzucało się w oczy. Za miastem stawiało się zwykle spory kontener i tam eliminowano wrogów rewolucji, których dręczył głód. Niechcianość nie istniała. Bo była niechciana. Zabijano ją w samym zarodku. Wszelkie stworzenie było dobre. A słupki słuchalności oczywiście ciągle rosły, choć zdawało się to nie do pomyślenia. Media szalały z radości, a gołe panienki latały wokół tych słupków.

"Jak miło poznać człowieka" - pomyślał, wstał i wyszedł tylnym wyjściem.

Słupek w południowo-wschodnim narożniku rynku był wygięty w ten sposób, że jego wierzchołek wystawał ponad chodnik. F. siedział sobie w ogródku restauracji "Małe Co Nieco" i z niesmakiem spoglądał na ten wybryk techniki. Zerknął też ukradkiem na samolot F-16 stojący obok. Nie wyglądało to ładnie. F. przypomniał sobie historię pewnego amerykańskiego lotnika, który w zamierzchłych czasach żelaznej kurtyny wylądował na Placu Czerwonym. To chyba było mniej więcej wtedy, gdy czołgi rozjechały studentów na Placu niebiańskiego Spokoju... Jakieś sześćdziesiąt-siedemdziesiąt lat temu chyba...
Słupek sterczał niczym wycelowany prosto w faceta pochłaniającego hamburgera, czy też jakąś inną potrawę typu fast death. "Jaki tu ruch w sumie" - pomyślał F., bo przyszedł mu na myśl zapadły rynek po drugiej stronie granicznej rzeki, gdzie chyba jedyną rozrywką dostarczaną społeczeństwu miała być grilovana kurata. Społeczeństwa zresztą prawie tam nie było.
Z samolotu wysiadł agent specjalny A. Rosenfield. Przynajmniej tak wyglądał. Elegancki garnitur typu FBI, czarne okulary, wysokie czoło. Za nim wysiadł kolejny, po nim następny... Gdy F. naliczył piętnastu Rosenfieldów Albertów, samolot oklapł z sykiem.
Przechodząca pod arkadami staruszka przystanęła i otwarła szeroko oczy na widok tego nietypowego ataku klonów. Tak, ataku, albowiem oto pięciu Albertów otoczyło F. z nagła, pięciu innych z lewa, a cała reszta natarła z prawa i w jego imieniu rzekomo.
Facet z hamburgerem ze stoickim spokojem zamieszał colę w plastikowym kubku. Wszystko działo się w zwolnionym. Przechodnie przechodzili obok, chłopiec w kraciastej koszuli usiadł na krześle obok, młodzieniec w czarnym biegł sobie na przełaj. F. poczuł jakby czas stanął w miejscu. A sklonowany agent Rosenfield wyciągnął piętnaście pił do krojenia nieboszczyków i ruszył w kierunku F.

Na drugi dzień (bardzo chciałem użyć tego zwrotu, bo jest taki szkolny) nudził się okropnie. Słupki oglądalności nie bez powodu rosły. Im było nudniej, tym mniejsze kontrowersje wzbudzało, a to dawało poczucie bezpieczeństwa. Widzowie oglądali z pewnością, że nikt ich nie obrazi (jakiś koleś stanął mi za plecami i zadał podchwytliwe pytanie czy poznaję Marka; może sam jest Markiem; stwierdził, że piszę z daleka; no nie wiem, myślę, ze piszę z bliska, choć właściwie nie znam się; bez sensu...). Z drugiej strony można było pójść w drugą stronę - wywołać maksymalne emocje. Wzburzony tłum często się na to łapał i słupki rosły, jak grzyby po deszczu. Problem był tylko jeden, ale podstawowy, a z niego lawinowo wynikały problemy kolejne, o których nie ma sensu tu mówić. Skupmy się na tym jednym, podstawowym, pierwotnym (jak się nagromadzi kilka epitetów w kupie, to daje to uroczy, choć uczniowski efekt - gdzieś o tym czytałem). Chodzi o to, że zainteresowanie widzów skandalem było sezonowe. A kompromisem nijakości (którego skutkiem ubocznym, choć nieszkodliwym, była nuda) zabawiać klientów można było w nieskończoność.

Słupki więc rosły lub co najmniej utrzymywały się na wysokim poziomie. Jeśli jakieś gdzieś malały, to specjalnie. Firma po to traciła na swej oficjalnej wartości (mierzonej w liczbie widzów), żeby sprzedać się tanio szwagrowi, pieniądze odebrać pod stołem, ominąć urząd skarbowy itd. Powody malwersacji były różne, choć utrzymane w tym właśnie tonie, a ja się na ekonomii nie znam, więc nie będę wchodził w szczegóły. Chcę tylko rzec, że wszystko to działo się w kontekście ogólnonarodowej ciemnoty, analfabetyzmu i zabobonów. A przedstawianie zdarzenia wyrwanego z kontekstu przecież wiele by nie znaczyło. Byłoby tylko niezrozumiałym gestem, pustym symbolem. Dużo by gadać o tym, ale przecież nie mamy tu do czynienia z poematem dygresyjnym, lecz z drugą częścią trylogii o bezczelności nieśmiertelnej. A że część druga formą i treścią dotyka bolesnego jakże problemu słupka, to i nie odbiegajmy zbytnio od niego i zajmijmy się rzeczywiście sprawami bezpośrednio z tematem związanymi (oczywiście nie zapominajmy o tym, że czytalność "Tupetu słupka" spada bezczelnie i stanowczo z prawie każdym zdaniem przeczytanym przez wykruszającego się czytelnika; ale, doprawdy, nie ma się tu co niepokoić, wszystko jest pod kontrolą, na jesień czytalność wzrośnie, a jak nie, to podamy się do dymisji; znaczy się, bierzemy osobistą odpowiedzialność za to, co się stanie; a przed kim odpowiemy, to jeszcze zobaczymy; może to będzie zarząd, a może historia).

F. chował się za słupem ogłoszeniowym. Słupy te, jak wiadomo, często są grubymi i wysokimi. F. trafił na taki właśnie model. Gruby ogłoszeniowy słup ze szpicem na końcu. Zmierzchało już, F. krył się, a Albert rzucał w niego tymi swoimi toporkami, młotkami, płytami chodnikowymi... Alberta było wszędzie pełno i w stronę F. siłą rzeczy leciało dużo tego typu śmieci. Ale nie były mu one groźne! Naciskał sobie pauzę, żeby w porę każdy lecący w jego kierunku przedmiot zlokalizować i złapać lub się przed nim uchylić. A Albert był tylko jeden, choć w piętnastu osobach. "Jak on je kontrolował?" - spyta ktoś. To proste. Też naciskał sobie często pauzę. Dla każdej osoby mógł więc starannie opracować kąt padania, odbicia, nachylenie, siłę rzutu, rozpęd, rodzaj broni i inne takie. Na przykład w dowolnej chwili każda z osób Alberta mogła wypić eliksir regenerujący poziom jednej z dowolnie wybranej cech: zręczności, wytrzymałości lub szczęścia. Cóż, na szczęście też trzeba było liczyć, jako że umysł ludzki jest już taki, że nawet mimo dowolnie długiej pauzy, zawsze przeoczy jakiś wątek. To jak z szachami, gdzie nad każdym ruchem także można myśleć całymi godzinami, a i tak nie przewidzi się wszystkiego.

Reasumując, Agentów Albertów było piętnastu, choć tak naprawdę był to jeden Albert w piętnastu osobach, a F. jeden, choć to właściwie on miał przewagę. Raczej tak z nudów wyłapywał co szybsze artefakty przez Alberta rzucone. Właściwie nic mu nie groziło, a cała scena odbyła się tylko i wyłącznie dla rozrywki tłuszczy. Jeśli by przecież zechciał (deszcz pada), rozniósłby niejednego takiego Alberta na strzępy. Ale nie chciał. Dlaczego? Bo mi nie zależy na tym, żeby chcieć miał. Swoją drogą, idąc tym tropem rozumowania, mógłby także nie mieć przewagi nad agentem (w końcu jest sam jeden, a Albertów piętnastu). Ale co z tego. Wymyśliłem sobie, że jest, jak jest i już. A Albertowi właściwie na co ta przewaga by była? Zrobiłby tylko jakąś krzywdę naszemu bohaterowi i miałbym problem z wymyślaniem dalszej fabuły, a akurat z nieznanych mi przyczyn pragnę skupić się właśnie na jego przygodach. A wie szanowny Czytelnik, że ja właściwie nie wiem jak F. ma na imię? Mam pewne podejrzenia, ale - nie bójmy się stwierdzić otwarcie - to tylko moje prywatne domysły (ludzie wyszli z kina; z niejednego kina).
Aha, miałem Czytelnikowi wyjaśnić skąd wziął się ten analfabetyzm i ogólne zacofanie społeczeństwa, które na widok czarnego kota czy też czarnego kominiarza wykonywało niezrozumiałe dla co bardziej wykształconego przedszkolaka ruchy typu łapanie się za guzik itd. (wiemy o co chodzi, nie będę się tu rozpisywał). Otóż ileś lat wcześniej do demokratycznie wybranej władzy - dzięki matactwom w cyberordynacji i nowoczesnym wirusom - dorwało się stronnictwo radykalnej lewicy, które wygrało o włos z radykalną prawicą (centralne ugrupowania się wytruło). Stronnictwo to nie stroniło od używek typu LSD, kapusta kiszona z kompotem lub heroiną, opium, klej i stąd wzięły się jej przywódcom posthipisowskie pomysły komunistyczne. Przede wszystkim skupiono się na wolności obywatela, który miał od tej pory stać się radykalnie wolny. Oczywiście wolność to co innego niż anarchia, którą głosiła partia przegrana, więc nie spodziewajmy się cudów i utopii. Sprawa była prosta. Oparta na jednym podstawowym założeniu. Otóż jednostka ludzka, żeby wolną być fizyczne, najpierw musi mieć zagwarantowaną wolność umysłu. Państwo i wszelkie organizacje muszą więc w pierwszym rzędzie odstąpić od jakiejkolwiek presji na sferę psychiczno-intelektualną człowieka. Żadnych manipulacji, przekazów podprogowych, aluzji, pseudoedukacji, wpajania doktryn i dogmatów. Jeszcze z dorosłymi to w zasadzie pół biedy - oni potrafią bronić się sami przed tego typu procederami, zresztą nie można im z drugiej strony zabierać prawa do bycia manipulowanymi. Ale dzieci i młodzież, jako przyszłość narodu i ci, którzy będą nas w przyszłości utrzymywać, to podmiot, w który (jak stwierdzono na krajowym zjeździe) należy inwestować (zamyśliłem się trochę, ale bez związku z treścią raczej) i dbać o niego trzeba (fajne filmy ostatnio oglądam; przyjechał cyrk i śpiewa oazowe piosenki wożąc dzieci na wielbłądach).
- Kończ waść, wstydu oszczędź - wykrzyknął agent specjalny Albert Rosenfield załamany brakiem amunicji.
F. zerwał się jak oparzony (fajne porównanie), podskoczył, ręce uniósł przed siebie i poleciał, jak ten przysłowiowy Superman - ikona popkultury sprzed lat, która uratowała świat w osobie Ameryki Północnej z wyłączeniem Kanady przed ufoludkami. Gdy znalazł się na orbicie, rozprężył się i oddał marzeniom.
Powróćmy jednak do kwesttii ciemnoty. Otóż, żeby zagwarantować dorosłemu obywatelowi wolność świadomego wyboru, postanowiono w pierwszym rzędzie dzieciom i młodzieży zapewnić wolność od wszelkiej ideologii, przekłamań, manipulacji i systemów dogmatycznych niezależnie od tego czy uznają one płaskość Ziemi czy też jej kulistość, systemów filozoficznych, które miałyby tylko sugerować, że coś jest inne lub identyczne jak w rzeczywistości. Dzięki temu człowiek w momencie osiągnięcia pełnoletności umysł miał czysty jak łza. W 2075 roku zamknięto przed małolatami szkoły, urzędy, kościoły, media... Bo jak ci od mediów kazali zamknąć kościoły, to właśnie ci od kościołów powiedzieli, że oni też nie życzą sobie, by ich dzieci były wychowywane według zasad tych od mediów, a wiadomo skądinąd, że telewizja kłamie (wyświechtane i banalne). A do tego inne instytucje państwowe są jak telewizja i również kłamią, jak specjalnie w tym celu wynajęte, i je też należy odsunąć. Tak właśnie na tej zasadzie każdy każdemu kazał się odizolować od niepełnoletnich, bo jak już komuś zabrakło argumentów, to i tak zamknięto całą resztę instytucji w imię umożliwienia im równych warunków do rozwoju, a dzieciom jednakowych szans na starcie. Żeby nie było, że jakiś osiemnastolatek jest lepiej wykształcony od kolegi tylko dlatego, że interesował się naukami ścisłymi, a nie tymi drugimi, w których łatwiej o ściemnianie. Młodzież chowano w domach pod okiem słupków kontrolnych, które pilnowały, by rodzice nie wtłaczali potomkom jakichś nielegalnych treści.
- Kurwa!!! - wrzeszczał agent Albert za ulatującym F. - W 1989 miałem 15 lat!!! W moim pokoleniu burza polityczna zbiegła się z burzą hormonów!!! Dlatego tak boleśnie odczuliśmy to rozczarowanie!!! Prawa embrionów były ważniejsze niż prawo do seksu!!! Zabiję cię!!! Na podstawie wątpliwych argumentów uznano zarodki za pełnoprawne istoty ludzkie!!! Zabiję cię!!! Obecność kodu genetycznego w zygocie niczego nie dowodzi!!! Dorwę cię!!! Kod genetyczny jest też we włosach, ale golenie twarzy nie jest uważane za ludobójstwo!!! Ten absurd, połączony z propagandą anty-antykoncepcyjną, z likwidacją edukacji seksualnej w szkołach, oznaczał dla nas tyle: znowu ideologia jest ważniejsza od rzeczywistości, od ludzkich pragnień i dążeń!!! Jeszcze się spotkamy!!!
Wracając do tematu. Skutki były opłakane. Nowatorska polityka rządu spowodowała w końcu kryzys ekonomiczny (jak już pisałem, na ekonomii się nie znam, więc nie wyjaśnię jak to dokładnie się odbyło), a następnie zapanowała ciemnota, bieda, zacofanie i wybuchły rozruchy krwawo następnie stłumione. Pierwsze i ostatnie, bo zginęli w nich ostatni inteligenci. Społeczeństwo stało się wolne od ideologii i religijnych matactw. Może nie do końca świadome, ale za to raczej szczęśliwe, bo nie narzekające, a za to pracujące - w pocie i trudzie budujące nowy ład.

F. wracał z wolna do domu. Chwila relaksu na orbicie dobrze mu zrobiła.
- We are get ready to soul revolution! - wołali na klęczkach mijani rastamani modlący się o kolejny deszcz konopny. Słychać było w oddali warkot helikopterów. Rząd dbał o swoich cyberwyznawców.
Po kilkunastu minutach upragniony towar spadał już z nieba na spadochronach. F. tego nie widział, bo znikł za rogiem, a potem skręcił w jeszcze jeden zaułek, ale wybuchła tu teraz mała bijatyka. Z bramy wyskoczyła brygada cyberpunków, która za pomocą swoich nielegalnych laserów zaprogramowanych 20 lat temu przez starszych braci zaatakowała rastamanów. Ci w pierwszej chwili rozbiegli się lub poprzewracali, lecz za moment przystąpili do kontrataku...

Rozpisałem się trochę na ten i ów temat, zaniedbawszy nieco fabułę, oglądalność (już nie mówię o czytalności) spada, klienci się obrażają, firma upada... Oczywiście wszystko jest pod kontrolą, a problemy tylko przejściowe, już zresztą pisałem o tym. Wszystko właściwie w imię dobra firmy i w trosce o klienta. Więc nie rozumiem czemu się obrażają. To istna bezczelność domagać się czegoś tam od mojej powieści. Nie chcą, niech nie czytają. Takich przyjaciół, którzy tylko na mnie psy wieszają, mi nie potrzeba. Zresztą wszyscy wiemy, że dobry i uznany ze mnie pisarz. Czytelnicy nie dadzą sobie wciskać kitu. A tych jest sporo.
Co by tu jeszcze dodać... Jestem ulubionym pisarzem mas i sprzedaję mnóstwo gadżetów związanych z moim imadżem, postawą, ideologią oraz dziełami, które napisałem i napiszę. Do tego sprzedałem prawa do stworzenia filmu na podstawie mojej poprzedniej powieści. Będzie z tego film kinowy i serial jedenastoodcinkowy, a także wersja rysunkowa z muzyką znanego zespołu techno, który ją skądś zsamplował. Więc się niech obrzydliwa inteligencja nie czepia. Jestem dobrym pisarzem, zasługuję na Nike, Oskara, Wiktora i może nawet Nobla, bo pieniędzy przybywa w moim portfelu, a jak wiadomo, w końcu przecież o to chodzi. A wy niby z czego żyjecie? Sami jesteście równie komercyjni - wstajecie rano z łóżek i idziecie do swoich komercyjnych fabryk cały dzień spawać rury. Macie z tego kasę, utrzymujecie rodziny, dzieci wysyłacie na studia i kupujecie sobie moje książki. Zresztą i tak nic nie możecie, bo jestem członkiem Krajowej Rady Książkologii i Prasy. Jak przestaniecie czytać moje genialności, to wam wprowadzę obowiązkowe posiadanie tych wynaturzeń wraz z odpowiednimi opłatami oraz policją na karku. Przy okazji wykoszę całą konkurencję moją i mojego kolegi, bo będę zdenerwowany. Już ja mam na to sposób. Jestem ministrem. Jestem Napoleonem. Jestem Zygmuntem Augustem. Jestem pierwszym sekretarzem. Jestem Wielkim Mistrzem Von Jungingenem. Zresztą, jak powiedział inny mądrala - wiedzieliśmy, że czytelnik nie będzie miał dokąd iść. Bo co? Bo czytelnik ma to, na co sobie zasłużył.


Game over
Credits: 1


Leon



poprzednia strona spis treści następna strona