Strona naszego Pisma
  str.

opowiadania
poprzednia strona spis treści następna strona

Afrodyta - Marta Bilewicz

Poszedł tak jak zawsze, najpierw pomiędzy drzewami do ścieżki, a potem skręcił w lewo na polanę. Od blisko sześciu lat niezmiennie pokonywał tę samą trasę, po trzy, a nawet cztery razy dziennie, jeśli starczało mu czasu. Pies doskonale wiedział, którędy i dokąd idą i nawet się nie oglądał. Znał swojego pana, zdawał sobie sprawę z tego, że nie lubi zmian i że spacer oznacza, iż pójdą razem aż na skraj lasu, daleko od dzielnicy. On zresztą też nie lubił, kiedy coś się nagle zmieniało, wolał chodzić ich starymi, znajomymi drogami, które zawsze pachniały podobnie i które były duże lepsze od tych na osiedlu.
Tego dnia również dotarli do alejki prowadzącej na dużą polanę. Słońce akurat schowało się za chmury i zerwał się lekki wiatr. Andrew lubił tu przychodzić, zwłaszcza po pracy, kiedy był zmęczony, albo w soboty i niedziele rankiem, tak jak dzisiaj, kiedy to ludzie odsypiali tydzień, albo po prostu wybierali się na weekendy za miasto. On nie miał na to czasu. Pisał jedną książkę za drugą, wydawał bestselery jeden po drugim i kiedy jedna jego książka ledwo zdążyła zniknąć z półek w księgarniach, on już zaczynał kolejną. Każda odnosiła sukces, każda kolejna okazywała się jeszcze lepsza. W tej chwili pisał czternastą i kiedy rano oderwał się od komputera, postanowił, że zabierze Barney'a na długi spacer, tak w ramach rekompensaty za wczoraj, kiedy to miał pilny telefon i pies obraził się, że Andrew nie poświęca mu tyle uwagi, ile powinien i na ile dobry, przywoity, szanujący się pies zasługuje.
Andrew był bardzo oddany swojej pracy. Wielokrotnie zastanawiał się, czy chciałby robić coś innego... Z wykształcenia był prawnikiem, ale nie przepracował w swoim zawodzie nawet jednego dnia. Kiedy skończył studia, miał akurat promocję swojej trzeciej książki i nie zdążył nawet zapisać się do Stowarzyszenia. Nigdy nie żałował. Pisał, bo to lubił i, co tu dużo mówić, zarabiał lepiej niż niejeden prawnik, jakiego znał. Jego książki, drukowane w nakładach dziesiątek tysięcy, rozchodziły się w mgnieniu oka i na ogół wydawnictwo podejmowało decyzję o dodruku kilku tysięcy. Cóż, oni także w końcu na tym zarabiali.
Wiatr powiał mocniej. Andrew zmrużył oczy, gwizdnął na psa i skręcił na polanę. Barney, skrzyżowanie nowofunlanda z jakąś bliżej nieokreśloną rasą, robił wrażenie na każdym, kto go kiedykolwiek zobaczył. Ważył ponad dziewięćdziesiąt kilo, miał siłę pociągowego konia, czym często popisywał się zimą ciągnąc sanki z dziećmi, był kasztanowozłotej maści, o długim, puszystym włosie i wesołym spojrzeniu oczu o niespotykanym kolorze miodu. Przy swojej masywnej i niezwykle ciężkiej postaci, budzącej respekt wśród wszystkich żywych istot bez wyjątku, włączając w to nawet złośliwego kocura sąsiadki z parteru, był psiakiem tak łagodnym i przyjaźnie nastawionym do świata, że znajomi Andy'ego przestawali się go bać już po pierwszym merdnięciu długiego, puchatego ogona. Ot, taka gapa, jak mawiał sam Andrew.
Słońce wysunęło się na chwilę zza chmur, zaszeleściły liście pod nogami. Andrew powędrował wzrokiem ponad korony rozłożystych drzew, które zielone i gęste, przesłaniały niebieskie, lecz zachmurzone dzisiaj niebo. Przed jego oczami rysowała się ciemnozielona zasłona leśnego poszycia, oraz pni starych, sędziwych drzew. Gdyby dobrze się przyjrzał, dostrzegłby brązowego padalca przesuwającego się po mchu, a nieco dalej - wiewiórkę, która spłoszona szmerem liści, zwinnie i szybko umknęła na gałąź. Takie ranki jak ten dzisiejszy zawsze przynoszą coś niespodziewanego, pomyślał Andy i spojrzał na odległą zasłonę zieleni.
Wtedy ją zobaczył.
Dosiadała siwego, dziko potrząsającego łbem i gęstwiną grzywy rumaka, o ciele tak proporcjonalnym, pięknym i gibkim, że sprawiał wrażenie nierealnego. A ona... Jej włosy, kruczoczarne, długie i kręcone, odcinały się silnym kontrastem od białej, srebrnej niemalże barwy końskiej sierści. Ku zdumieniu Andy'ego, miała na sobie długą, zwiewną sukienkę, którą szarpał wiatr... To chyba niemożliwe, by była prawdziwa, pomyślał. Galopowała przez polanę, trzymając się gęstej, końskiej grzywy i na dodatek dosiadała ogiera na oklep, bez siodła. Była wręcz zachwycająca, promienna, jaśniała szczęściem... Andrew nie mógł oderwać od niej oczu. I gapiłby się na nią tak jeszcze długo, gdyby nie to, że nagle koń zastrzygł uszami, zarżał i niespodziewanie wspiął się na tylne nogi. Zrobił to tak gwałtownie, że dziewczyna straciła równowagę i zsunęła się w tył.
Andy na chwilę przestał oddychać, po czym przestraszony ruszył biegiem w jej stronę. Przykląkł przy niej.
- Jezu... - szepnął, widząc, że jest nieprzytomna. - Ocknij się, na miłość boską... Proszę... - Poklepał ją po policzku i odetchnął z ulgą, gdy otworzyła oczy. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Boli cię coś?
Potrząsnęła głową.
- Na pewno? Przeraziłem się, kiedy spadłaś. Wyglądało groźnie - obejrzał się i spojrzał na ogiera, który pasł się teraz spokojnie kilka kroków dalej. - Na pewno nic cię nie boli? Może wezwać karetkę, co?
Znowu potrząsnęła głową, po czym podparła się i usiadła, otrzepując ręce. Nie wyglądała na przestraszoną upadkiem. Andy wątpił też, by coś jej się stało, ale na wszelki wypadek chciał się upewnić.
- Wiesz, może jednak wezwę karetkę... Mogłaś zrobić sobie krzywdę.
Wyjął z kieszeni komórkę, ale zanim zdążył wystukać numer, dziewczyna chwyciła go za rękę i gestem poprosiła, by tego nie robił.
- Mam nie dzwonić? - upewnił się. - Ale... - Przez dłuższą chwilę patrzył na nią, na jej delikatne, klasyczne rysy, na wąski, zgrabny nos, ładnie wykrojone usta i oczy tak niebieskie jak chabry na łące. - Ty... nie słyszysz, prawda? - zapytał. - Czytasz z ruchu warg?
Kiedy potwierdziła skinienem głowy, uśmiechnął się.
- Przepraszam - powiedział. - Ten wypadek to moja wina. Kiedy cię zobaczyłem, nie mogłem oderwać od ciebie oczu i nie zauważyłem, że Barney podbiegł do konia... Barney - powtórzył, widząc, że nie zrozumiała. - Mój pies.
Uśmiechnęła się lekko i spojrzała w stronę, gdzie olbrzymi brytan ostrożnie podchodził teraz do szczypiącego trawę konia.
- Barney! - Andrew zawołał psa, który ochoczo podbiegł do nich merdając radośnie ogonem. - To jest właśnie Barney - przedstawił swojego pupila Andy. - Ja mam na imię Andrew, mieszkamy na przedmieściu i codziennie przychodzimy tu, na polanę. Nigdy cię wcześniej nie widziałem, od dawna mieszkasz w pobliżu?
Skinęła głową. W oczach miała tak wielkie zdumienie, że Andy wywnioskował, iż mieszkała tu od urodzenia co najmniej. Na oko miała jakieś dwadzieścia pięć do trzydziestu lat, czyli trochę mniej od niego. Jej mina powiedziała mu, że dziewczyna bywa tu przynajmniej kilka razy w tygodniu. Dziwne, pomyślał, żeby nigdy dotąd się nie spotkali...
- Możesz wstać? - zapytał.
Ponownie skinęła głową, po czym korzystając z jego drobnej pomocy, podniosła się z ziemi. Wygładziła sukienkę i poprawiła włosy. W jej ruchach było tyle gracji, wdzięku i ... erotyzmu ( tak, erotyzmu, to słowo bardzo mu do niej pasowało ), że nie mógł przestać na nią patrzeć. Nie dziwił się już, że tak doskonale zgrywała się z koniem, który teraz, widząc, jak wstała, podszedł do niej i trącił jej ramię łbem. Pogładziła ogiera po szyi, przeczesała palcami jego gęstą, długą grzywę i przytuliła twarz do miękkich chrapów.
- Jest wspaniały - odezwał się Andrew, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, że nie mogła go usłyszeć. Nie zauważyła nawet, że coś powiedział, bo akurat na krótką chwilę przymknęła oczy. - A ty piękna jak Afrodyta...
Tych słów też nie słyszała...
Pożegnali się niedługo potem, a on wymógł na niej obietnicę, że się jeszcze spotkają. Choćby jutro.
Następnego dnia, Barney sam pędził na polanę i to tak prędko, że Andrew chwilami tracił go z oczu. Kiedy przyszli na miejsce, ona już tam była. W zwiewnej sukience barwy nieba, delikatnej jak mgiełka, szarpanej przez palce wiatru, z włosami upiętymi w kok, w który wpięła ozdobne grzebyki... Siedziała na grzbiecie siwego ogiera, na oklep, mocno trzymając się jego grzywy. Kiedy zobaczyła Andy'ego, zsiadła z konia i przywitała się z nim. Właściwie to najpierw przywitała się z Barney'em, bo to on dobiegł do niej pierwszy i łasząc się do jej nóg jak duży, oswojony, dziki kot, dopraszał się pieszczot. Oczywiście otrzymał swoją porcję głaskania i poklepywania, a potem podbiegł do konia, który tym razem zareagował na niego całkiem przyjaźnie. Chwilę później skubał trawę, a pies leżał obok niego i drzemał, mrużąc leniwie ślepia.
Po drugim spotkaniu, Andrew zapisał się na kurs jezyka migowego, a że uczył się szybko, po miesiącu mógł się z Samanthą ( bo tak właśnie miała na imię ) swobodnie porozumiewać. A rozmawiali bardzo dużo i często. Opowiadał jej o swojej pracy i o tym, że właściwie poza nią nie zajmuje się niczym. Mieszka tylko z psem, w czteropokojowym mieszkaniu na ostatnim piętrze czteropiętrowej kamienicy na przedmieściu, od rana do wieczora siedzi z laptopem na kolanach i pisze od pięciu do dziesięciu tysięcy słów dziennie, czasami całymi dniami nie wychylając nosa z domu, poza oczywistymi spacerami z Barney'em i poza rzadkimi wizytami u wydawcy, kiedy zanosił mu kolejny rękopis. Coraz bardziej tracił kontakt ze znajomymi, chociaż miał kilku dobrych, wypróbowanych przyjaciół. Brakowało mu jednak kogoś, kto zechciałby rzucić na jego książki obiektywym okiem, nie tylko wychwalać, ale też podpowiedzieć, co mógłby zmienić, ulepszyć... Po kilku jego bestselerach, które się ukazały, wydawca był gotów wydać kolejne książki nawet ich nie czytając, a niezupełnie o to Andy'emu chodziło.
Samantha była doskonałą słuchaczką, cierpliwą i wyrozumiałą. O sobie mówiła niewiele, ale Andy'emu sprawiało przyjemność poznawanie jej, odkrywanie kolejnych cech jej charakteru, który, nawiasem mówiąc, ogromnie mu się podobał.
Wiedział, że urodziła się dwadzieścia dziewięć lat temu, w sierpniu, w bardzo małym miasteczku, którego nazwy już nie pamiętał, a teraz mieszkała z ojcem kilka kilometrów od polany na której teraz siedzieli. Prowadziła z nim hodowlę koni różnych ras, Andrew założył więc, że muszą mieszkać na ogromnym terenie. Siwy Lester, jak się później dowiedział, był jej ulubionym ogierem, którego po śmierci jego matki Samantha wykarmiła butelką. Jako źrebak chodził za nią krok w krok jak mały piesek, więc nic dziwnego, że teraz był do niej tak bardzo przywiązany.
- Jak sądzisz, czy zwierzęta mają duszę? - zapytała go któregoś popołudnia.
- Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym - odpowiedział. - Wiesz - uśmiechnął się - żyję w świecie kryminału, zbrodni i śledztw różnego rodzaju. Trochę też w kraju romansu i sensacji, tak wszystko razem. Nigdy dotąd nie miałem okazji do trochę innego spojrzenia na świat.
- Chciałabym przeczytać twoją nową książkę - patrzyła na niego uważnie przez dłuższą chwilę, po czym powoli przeliterowała: - Najnowszą.
- Najnowszą? - powtórzył.
- Tak - skinęła głową. - Tą, którą zacząłeś pół roku temu, jak się poznaliśmy i skończyłeś wczoraj.
- Skąd...?
- Tata mi powiedział - ponownie się uśmiechnęła. - Od razu po twoim telefonie.
Pokręcił głową.
- No tak, mogłem się domyślić.
- Andy, nie zdradziłeś mi nawet słowem, o czym jest ta książka, nie znam nawet jej tytułu.
- Niedługo wszystko ci o niej powiem. Obiecuję.
Jego piętnasta z kolei powieść była dla niego nowym doświadczeniem, a zarazem niespodzianką dla Samanthy. To dlatego przez ostatnie sześć miesięcy nie pisnął o niej nawet słowa. Kilka dni później zabrał Barney'a i pojechał do Samanthy. Na miejscu nie zdążył nawet dobrze zaparkować, kiedy Barney, korzystając z tego, że samochód miał opuszczony dach, wyskoczył na ziemię i poszczekując radośnie, podbiegł do mężczyzny kierującego się w ich stronę. Ogromny pies wsparł się przednimi łapami na jego pierś i sięgając ozorem jego brody, tak zamiatał ogonem, że wzniecał na podwórku tuman kurzu. Mężczyzna aż ugiął się pod ciężarem psa i śmiejąc się, poczochrał mu sierść i uszy.
- Możesz mi powiedzieć, z jakiego powodu ten pies tak za mną przepada? - zawołał do Andy'ego.
- Nie mam pojęcia - przyznał Andrew. - Może wie coś, o czym my obaj nie wiemy. Samantha jest u siebie?
- Tak.
- Spodziewa się mnie?
- Nie, nic jej nie powiedziałem. Pewnie pracuje.
- Dzięki.
Samantha robiła ilustracje do książek dla dzieci, a jak się później okazało, miała nawet okazję pracować kiedyś dla wydawcy Andy'ego.
Kiedy wszedł do jej pokoju, pochylała się skupiona nad biurkiem, w ręku trzymała cienki pędzelek i jak się Andrew po chwili zorientował, kolorowała wykonany przez siebie wcześniej szkic małego kotka. Na biurku stały farbki, leżały pędzelki, jakieś szmatki i kubek z wodą. A w kącie, przypięte do sznurka spinaczami, suszyły się gotowe ilustracje. Poczekał, aż skończy rysunek, po czym dotknął lekko jej ramienia. Drgnęła i na widok jego twarzy uśmiechnęła się.
- Dzień dobry - odezwał się Andy, witając się z nią czułym całusem. - Twój tata powiedział, że cię tu znajdę. Coś ci przywiozłem. Wiem, że urodziny masz dopiero w przyszłym tygodniu, ale akurat wracam z wydawnictwa i... - podał jej płaskie pudełko. - Nie chciałem czekać z tym aż tak długo - wyjaśnił. - Proszę.
- Otwórz - poprosił.
Na stronie tytułowej była dedykacja: "Dla Samanthy, mojej Afrodyty, dzięki której powstała ta książka".
Dziewczyna podniosła głowę, po czym po chwili odłożyła książkę na biurko i objęła Andy'ego za szyję. Uścisnął ją mocno.
- Dziękuję - przekazała mu po chwili. - Nie spodziewałam się takiego prezentu. Zacznę ją czytać jeszcze dziś...
- Pamiętasz, jak zapytałaś mnie, czy według mnie zwierzęta mają duszę?
Skinęła głową.
- Nie jestem pewien, czy duszę, ale wiem, że mają niesamowity dar... Jakiś szczególny instynkt. - Ponieważ zmarszczyła brwi, wyjaśnił: - Lester nie zrzucił cię wtedy z winy mojego psa. Twój tata powiedział mi jakiś czas temu, że ten koń wychowywał się z psami. Niemożliwe, by przestraszył się Barney'a. Nigdy nie przyjeżdżałaś na tamtą polanę, ale przyjechałaś wtedy. Wiedziałaś, że tam będę, prawda?
Skinęła głową.
- Twój tata powiedział, że czytałaś wszystkie moje książki i że chciałaś mnie poznać... To dlatego tam pojechałaś. Wiedziałaś, że Barneya dostałem w prezencie od siostry, a ona z kolei wzięła go od twojego ojca?
- Tak.
Roześmiał się cicho.
- Jesteś niezwykła - powiedział po chwili. - I właśnie o tym jest ta książka.
Cofnęła się kawałek, by mieć wolne ręce.
- Czy główny bohater kocha główną bohaterkę? - zapytała.
- Owszem, bardzo.
- To dobrze - uśmiechnęła się.
- Przejdziemy się?
- Tak.
- Powiedz mi jeszcze coś - poprosił, kiedy wychodzili. - Czy wtedy, na łące, celowo zsunęłaś się z konia? Czy to naprawdę był wypadek? Naprawdę byłaś nieprzytomna?
Samantha zrobiła tajemniczą minę.
- Tego nie musisz wiedzieć - przekazała mu w języku migowym, po czym wybiegła na podwórko.

Koniec

11 września 2001
Marta Bilewicz
martabil@poczta.onet.pl



poprzednia strona spis treści następna strona