Strona naszego Pisma
  str.

opowiadania
poprzednia strona spis treści następna strona

Tupet słupka - Leon (odcinek 1)

Pierwszy raz kiedy szedłem tą dolinką, zdawało mi się, że podobne miejsca miałem okazję nawiedzać dwa lata wcześniej, gdy przebywałem na urlopie w Kanadzie z okazji konkursu na najlepsze opowiadanie młodej generacji z dziedziny niezaangażowanych. Imprezę zorganizował tamtejszy burmistrz, który przy okazji ufundował nagrodę.
Problem całej tej historii wydał mi się zbyt wyszukany. Rozmyślałem o nim, jak i o samej sprawie, której dotyczył, słysząc jak z radia dobiegają dźwięki niezbyt określone. Rozmyślania mieszały mi się więc z obrazami, jakie układała ma podświadomość, w kontakcie z pulsującą muzyką niewiadomej treści. Po paru minutach spiker stwierdził, że jest już grubo po północy i on idzie do domu. Słuchacze zamarli - tak sobie pomyślałem, choć pewnie wielu ich nie było, skoro było już tak późno.
Wyszedł po prostu i nawet nie włączył czegoś, żeby rozładować napięcie i uśpić czujnych fonoamatorów. Kiedyś na zakończenie dnia antenowego puszczało się hymn i konserwowało się nadajniki, jednak teraz chyba spikerzy zapomnieli o tej pięknej tradycji.
Śpiący i rozmyślający zgoła o czym innym sam już nie wiedziałem, czy kogoś to jeszcze właściwie obchodzi... Może wszyscy już śpią wtuleni w co tam mieli pod ręką, a może wręcz przeciwnie - gromada spragnionych dźwięków i treści alternatywnych ludków sposobiła się w nerwach do kontrataku?
Zdałem sobie sprawę, że właściwie muzyka jakoś na mnie działa. Ogarnęło mnie lekkie wzruszenie chyba, bo dźwięki coś mi przypominały. Coś odległego i pięknego. Czasem miewam takie chwile w życiu, gdy muzyka wywołuje we mnie przemiłe skojarzenia i czuję się oddany przedziwnym i cudnym zarazem siłom magicznym.
Przy czym magia nie oznacza tu czarnoksięskich ani mrocznych sztuczek. Chodzi raczej o cuda. Zwyczajne i prawdziwe cuda, które swym pięknem i mocą wprawiają w osłupienie najczarniejsze czary i uroki.
Z braku właściwej diety i pomysłów, leżałem tak sobie bezsennie i rozmyślałem o sprawie, której dotyczył problem. Gdybym może spożywał więcej słusznych mineralnych składników, zasnąłbym od razu i nie wierciłbym się tak, a i myśli moje znalazłyby ukojenie w wyśnionych majaczeniach. Tyle mam szczęścia przynajmniej, że na koszmary senne nie narzekam, jeśli już uda mi się zasnąć.
Kiedy robiłem sobie herbatę, z cukru wyleciała czarna kropka. Strząsnąłem paproch do zlewu, bo był pod ręką, i wyszedłem z gorącym kubkiem do pokoju posiedzieć sobie spokojnie w fotelu.
Długo rozmawiałem z robotem. Wieczorem zwątpiłem w jego inteligencję. Zaczął mi śpiewać jakąś staroświecką piosenkę. Fałszował.

* * *

F. przeszedł środkiem parkingu. Trochę dla niepoznaki, a po trosze z fantazji. Zmęczony był już tą ciągłą ostrożnością. Zdając sobie sprawę z tego, że może go to wkrótce zgubić, dawał ponosić się dekoncentracji - chodził w sandałach, rzadziej się golił, czasem nawet użył psychomobila w publicznym miejscu. A przecież słupki kontrolne nie śpią. Stale skanują rzeczywistość miejsc ogólnie dostępnych. Przynajmniej teoretycznie. Takie czasy niestety. Inwigilacja, tajniacy i słupki kontrolne były na porządku dziennym.
Ostatecznie co do słupków zdania były podzielone i ewentualnie można było się zgodzić, że nocą prawdopodobnie je wyłączano w celach oszczędnościowych. Niektórzy twierdzili, że także za dnia. Ale co z tego, skoro praktycznie nikt nie wiedział kiedy ucho słupka nasłuchuje, kiedy oko patrzy.
Przeciął więc parking i przemknął między samochodami osobowymi niektórym przekręcając lusterka, innym wkładając ulotki pod wycieraczki, jeszcze innym myjąc szyby niepostrzeżenie lecz za drobną i dobrowolną opłatą.
Wszedł w uliczkę, skręcił w pierwszą przecznicę otwierającą drogę na rynek i minął grupkę rastamanów, którzy śpiewem modlili się o kolejny deszcz konopny. Jednostki te, nazywane z pomieszania gatunków przez innych obywateli hipisami, wystrojone były w kolorowe wełniane swetry i nie posiadały obuwia. Deszcze konopne czasem spadały - wtedy rastamani zaszywali się w ciemnych zakamarkach ulic i uprawiali swój nielegalny proceder palenia.
F. przeszedł przez rynek i skierował się w ulicę skierowaną ku zachodnim peryferiom. Po dziesięciu minutach, kiedy dziurawy asfalt przeszedł w asfaltowe dziury minął chłopa ciągnącego krowę z pastwiska. Spojrzał z niesmakiem to na niego, to na zwierzę, jakby przewidział niefortunny rozwój wypadków i ich niesamowite konsekwencje, które miały zbić z tropu niejednego historyka, znawcę sztuki lub zachowań społecznych, przedstawiciela mediów czy politologa lub ekonomistę.

* * *

Prezes prawie wcale nie wstawał już ze swego wygodnego fotela. W sensie jak najbardziej dosłownym. Obejrzał w dzieciństwie parę filmów, przeczytał kilka książek i coś się zrodziło w jego prostym umyśle. Zainteresował się mediami - spojrzał na telewizję, posłuchał radia, nakupował górę dzienników, tygodników, miesięczników... Żadnych tam brukowców! To wszystko były pisma kulturalne, na poziomie, a lektury i programy oczywiście polecane przez ministra edukacji. W końcu doszedł do wniosku, a potem się jeszcze w nim utwierdził, że świat jest piękny. Plusy przedstawione mu przez myślicieli aż tak przesłoniły mu zło tego świata, że zatopił się pewnego dnia w komfortowym fotelu i stał się konformistą.
Wtorek nie był jakiś wyjątkowy pod tym względem. Prezes siedział i drapał się po swoim grubym brzuchu. Pozytywne myślenie, którym się rozkoszował, kazało mu wypowiadać miarowo słowa: "Ach, jakie to życie jest piękne..." I tak sączył się dzień leniwie, a prezes popijał kawę sprowadzaną specjalnie dla niego z Meksyku.
"Biedny jest człowiek, który staje przed obliczem potrzeby wstania ze swego wygodnego fotela..." - pomyślał fachowo, bo miał nieźle obrobiony talent krasowmówczy. - "Mimo iż ma wybor - tańczyc jak mu grają, lub wyjść. Biedny jest, bo czego by nie wybrał, i tak siedzieć już sobie w foteliku wygodnie nie będzie. Musi zdjąć ciepłe papcie i wstać."
Gdy mocno zamykał oczy, po policzkach spływały mu strużki krwi. Nie mógł się jednak powstrzymać. Zaciskał powieki z całych sił.

* * *

W izbie umierał chłop. Płomień świecy widoczny z daleka wskazywał F. kierunek. Noc była, jak to się mówi, ciemna. Tym bardziej w dziewiętnastowiecznej wsi, która robiła tu za endemit - zabytek klasy zerowej. Tego typu narodowe symbole były potrzebne w walce o zwycięstwo w globalnym wyścigu o zachowanie tożsamości. Parlament przegrał swe wpływy, jednak ich szczątki wygrać mógł może jeszcze naród. Politycy całego świata przegrali z korporacjami, z globalizacją, której nie wymyślili, lecz której musieli się poddać. Musieli się pod nią podpisać. W końcu bank zajął ostatni na świecie pałac prezydencki...
A chłop umierał w izbie. Płacił cenę. Był bowiem symbolem narodowej świadomości. Getto nie miało lekarstw. A znachor chorował akurat.
F. szedł tak w kierunku światełka w oknie. Rzadko wychodził poza miasto, więc drogę znał niezbyt dobrze. Znał na tyle, by mimo konieczności wypatrywania jakiejś ścieżki przed sobą móc także oddać się rozmyślaniom. Myśl biegła sobie swoim torem, a F. przedzierał się przez krzewy, krzaki i jakieś porosty. Po kostki taplał się w błocie.
Błoto... Symbol dawnych czasów, ale i globalnej myśli narodowej... Bo to było tak, że narodowe artefakty miały sens tylko wtedy, gdy udało się przekonać do nich resztę świata. Murzyni zajadali się góralskimi oscypkami, więc coś z góralszczyzny zostało... Tylko że górale biegali z tomahawkami i nie za bardzo po górach.

C.D.N.
Leon



poprzednia strona spis treści następna strona