Strona naszego Pisma
nr 12 (XI-XII 2001)Podziemne Pismo o Kaziku Tajniak przy Tajniak S.A. str.

opowiadania
poprzednia strona spis treści następna strona

Kawa, czyli dzwony biją, ale nie wiadomo w jakim kościele

Szedł, szedł, szedł i jeszcze troszkę szedł. A może szła? Sam nie wiem, a wszystko dlatego, że dziś rano nie było kawy. Właśnie tak - nie było kawy. Już widzę oburzenie na waszych twarzach, zresztą uzasadnione. Ale co ja się martwię o kawę! Przecież ja nie piję kawy! Nieważne. Skupmy się na zdarzeniu. Szło (bo nie wiem w końcu kto to był) przed siebie od kilku godzin. Korekta - od prawie dwóch dni. Gdzie szło - nie wiem. Po co - nie wiem. No i jak już wspominałem nie wiem nawet 'kto' szło. Deszcz lał nie słabiej niż ostatnimi czasy w kraju zwanym Polską. Zacząłem opisywać zdarzenie, o którym przecież nie mam zbyt dużego pojęcia. Ale zaraz zaraz? Skąd wiem, że szło od dwóch dni? To jest dziwne i wymaga chwili zastanowienia. [chwila] Właśnie chwili się minęło, a ja wciąż wiem niewiele więcej...

Ale, zaraz, chwila, moment, sekunda...i reszta jednostek czasu. Po co idzie? Nawet troszkę? To zresztą nie taka mała troszka, skoro już od dnia nie jednego. Zresztą i tak ma kółka. Po co machać nogami gdy ma się kółka? Trochę dużo tych pytań, nieprawdaż? O! Mam jeszcze jedno, kto nie kupił kawy?
Reasumując w ten czy...w zasadzie w ten sposób - obiekt przytoczonego właśnie wywodu, podmiot owego rzekłbym nawet, ośmielając się, nie jest chyba za bardzo rozgarnięte. Zresztą jak ma być skoro nie ma kawy? Wciąż te pytania? Ech! Irytująco odczuwalny brak. Przecież ta wstępna demagogia nie doprowadzi nas nigdzie. Bo jak to sobie wyobrażacie? "Szłacz" idzie już prawie dwa dni (w zasadzie to tylko trochę ponad jeden) a jeszcze nigdzie nie doszłało. Pewnie że doszło gdzieś, ale starając się temperować ciekawość, nie wspomnę gdzie. Bo oficjalnie nie wiem. Ale tylko udaje, że nie wiem, bo tak naprawdę to wiem. Chyba; mam nadzieje, bo nie ma kawy i wszystko wydaje się niepewne. Był jeszcze deszcz, ale przestał - nie być, deszczyć - poszedł sobie. Pada, ale na chwile nie tutaj. Jakoś idzie...

Tylko to jakoś wygląda na prawie tylko idzie. Wszystko się pomieszało, zamiast zawęzić i precyzować popadło w rozmnażanie alternatywnych odpowiedzi na pytania: kto? jak? gdzie? kiedy? Na żadne nie mogę odpowiedzieć, tak by nie można było zarzucić mi kłamstwa. Cóż - może lepiej nie odpowiadać? Irytujące - tak, to słowo było już użyte. Cudownie oddaje, to co się dzieje. Zresztą zawsze można pobawić się w zimną wojnę i wprowadzić w nasze szeregi dezinformację. A więc zaczynam. Ekhem, ekhem. Zacznę od tego, że tak naprawdę to wszystko wiem i nie potrzebuję żadnych wyjaśnień. Nie ma się czego obawiać, nic nie stanowi problemu. Oto po prostu małe przekomarzanie się w sposób, który niewinnością swoją mógł przysporzyć niejasności i pozorów zagubienia. Ale to oczywiście mamy już za sobą, bo przecież właśnie wszystko wyjaśniłem. Teraz już mogę wyjawić: kto! jak! gdzie! kiedy! A więc może po kolei będę odpowiadał na owe pytania.

Kto? W ogóle nie wiem co powinienem wytłumaczyć, przecież cały wywód jest bardzo rzeczowy i tylko totalny ignorant nie zorientowałby się kto idzie. A mając na uwadze przecież erudytyczny wręcz poziom inteligencji czytelnika nie ma się co zagłębiać w tę kwestię. Po co jeszcze bardziej mieszać skoro niby i tak jest już namieszane w stopniu uważanym przez nie jednego, a nawet więcej niż dwóch, za aż nadto wystarczający. Podobnież należy z resztą pytań postąpić, bo są one równie chaotycznie bezcelowe, jak chodzenie w kółko w wypatrywaniu końca drogi. Prawdę mówiąc w ogólnym znaczeniu relacji: prawda-prawie prawda- jej nagięcie i ostatecznie przegięcie, to chyba znów będzie padać, ale by tej słownej anarchii nie pogłębić choćby o łyżeczkę do herbaty (srebrną, nie kradzioną) lub szklaneczkę do koniaku - zresztą i tak nie ma kawy - czym prędzej przystępujemy do dalszej części naszej opowieści.

I ty wysuwa się na prowadzenie kolejna kwestia. Otóż nie można pozwolić, by brak kawy wpłynął w jakikolwiek sposób na rozważania, które się ciągną (ciągną to brzydkie słowo, lepsze będzie trwają). Tylko, że szukałem kawy już dość długo i wszystko skończyło się tak jak się zaczęło - bez kawy. To sprawa, którą bez najmniejszych zgubnych wpływów na sumienie można nazwać problemem. Czy pisanie, snucie dalej owej opowieści przy braku kawy jest sensowne? Jak wpłynie to na autora, a jak na czytelnika? I w końcu, czy krasnoludki naprawdę istnieją? Te pytanie są ważne, a odpowiedzi na nie, których oczywiście udzielić nie jest łatwo, byłyby wręcz przełomowe, przynajmniej w skali tego opowiadania. Tajemnicą nie jest, iż ich nie udzielę. Powoli staje się to tradycją, a co najmniej swego rodzaju tradycją. Muszę się przyznać do czegoś. Sumienie gnębi mnie i nie daje pisać. Otóż tak naprawdę ja wiem! Tak - ja wiem. Potrafię udzielić pytań na wszelkie, powtórzę - wszelkie, nurtujące tą opowiastkę pytania. Dla przykładu wyjaśnię dlaczego nie ma kawy? Otóż wszystko było wynikiem wczorajszego wieczoru.

Materia przedmiotu była wręcz prozaiczna. Coś tak głupiego może się przytrafić tylko artyście. Kto zresztą kiedykolwiek powiedział, że artyści mają łatwo. Ale gdy brakuje kawy robi się naprawdę ciężko - nawet artyście. Ba! W szczególności artyście. Patrzę więc z przyzwyczajenia na puszkę do kawy. Tak zwykłą w swej pospolitości, że nawet nie warto pisać, że jest zielona, odrapana i chwyta ją rdza. Zaglądam więc, jak wspomniałem do środka, i jest. Kawa w całej okazałości definicji, włączając w to zapach i inne atrybuty do bycia kawą niezbędne. Uspokojony coś poszedłem zrobić, w tej chwili nie bardzo pamiętam co. Ten amnezyjny stan może się wiązać z szokiem jakiego doznałem, gdy powróciwszy z czynienia owej czynności, w mojej puszcze na kawę okazało się, że nie ma kawy. I wtedy z głowie zrodziła się ta myśl. Coś co już dawno cisnęło się do świadomości wypychane z niej jedynie zdrowym rozsądkiem. Ale jak można myśleć rozsądnie gdy nie ma kawy? Czy krasnoludki istnieją? Czy pijają kawę? I ile słodzą? Dziwne okazało się, że nie zginęła śmietanka. Sprawa była druzgocąco poważna.

Tym bardziej poważną okazała się kiedy odruchowo sprawdziłem czy znikły ciasteczka - otóż znikły. Wściekłość wzięła górę nad rozsądkiem i pierwsze co zrobiłem to owy stan rzeczy zrzuciłem również na krasnoludki. Potem sobie przypomniałem, że one przecież nie mogą jeść słodyczy, bo byłyby chude. Bądź co bądź brak kawy był na pewno ich sprawką. Prawdopodobnie były jeszcze na miejscu zbrodni, wątpiłem by udało im się je tak szybko opuścić. Przeszukałem cały pokój, wreszcie natrafiłem na ślad. Dokładnie na ślady sugerujące, że było to dwóch osobników. Malutkie stópki pozostawione dzięki mokrym śladom po kawie prowadziły prosto w miejsce, którego nie spodziewałbym się po tych bestiach.

Ale dlaczego akurat komputer? Czyżby industrializacja i nowoczesność dotarła również do jakże prawicowo-konserwatywnego światka krasnali? Wgramoliłem się z trudem pod stół, by zbadać z wzorcową dokładnością całą tę pokrętną intrygę. Ślady małych stópek znikały w wyrwanej zaślepce z tyłu jednostki centralnej Zauważyłem także, że otwór jest odrobinkę poszerzony (dojrzałem także grubą warstewkę kurzu, bo nie miałem w zwyczaju sprzątać w takich miejscach). Moja furia wzrastała z każdą sekundą. Oddech się przyspieszył. Właśnie wpadłem na to, że częste awarie mojego sprzętu mogą być przecież spowodowane przez destruktywną, zbrodniczą, terrorystyczną niemal działalność skrzatów. Z wściekłością zacząłem wyrywać kable z komputera, by po chwili krótkiej jak kichnięcie wyciągnąć go na otwartą przestrzeń. Potrząsnąłem nim i z sadystyczną przyjemnością usłyszałem jak w środku coś się obija. Miałem tych zbójów. Czym prędzej moja ręka z żądzą mordu zacisnęła się na śrubokręcie.

Nagle zacząłem kichać, a mgła zasłoniła mi oczy. To te krasnale! - pomyślałem - Mają mnie. I tak też było. Nie mam najmniejszego pojęcia jak, ale pomniejszyli mnie do ich rozmiarów. Mieli nade mną przewagę - ich dwóch, ja sam. Nie widziałem sensu w uciekaniu się do przemocy, gdyż ich potężne ramiona dodatkowo jeszcze zabezpieczone były toporami. Jedyne co mogłem w tej sytuacji zrobić, to szczypać się. Niestety nie pomogło. Nie mogłem się obudzić, a że to sen byłem pewny. Przyglądali się mi bez ciekawości w oczach, zresztą nie ma się co dziwić - napatrzyli się na mnie przez te wszystkie lata, które chowali się w moim 'blaszaku'. I ty pececie przeciwko mnie? Udzielił im schronienia, a ja nic o tym nie wiedziałem. Westchnąłem ciężko, aż mi się lżej zrobiło. Musiałem przejść do ofensywy, przecież wciąż byłem w moim mieszkaniu, obok mnie stał mój komputer, a oni w nim mieszkali nie płacąc nawet czynszu i do tego bez mojej zgody.

Ofensywa nie wypadła zbyt okazale. W zasadzie można powiedzieć, że to była najbardziej defensywna ofensywna wszechczasów.
- Dzień dobry - powiedziałem niepewnie patrząc na ich topory zrobione chyba z chirurgicznych skalpeli.
Obok mnie leżał śrubokręt teraz monstrualnych rozmiarów.
- Ej! Ty - powiedział wyższy z krasnali, jeżeli o czymś taki można w ogóle mówić - co kombinowałeś z tym śrubokrętem? - Jednocześnie postąpił o krok do przodu.
Moje nogi powoli poddawały się ciężarowi ciała, co objawiało się drżeniem kolan przytłoczonych ciężarem mojej skromnej osoby. Mało brakło, a serce nie podeszłoby do gardła i nie pomachało.
- To moje mieszkanie - zebrałem się w sobie - i mogę robić co chcę - rzekłem buntowniczo cofając się jednak o krok.
- To wy wytłumaczcie co tutaj robicie? I gdzie jest moja kawa? Krasnale uśmiechnęły się enigmatycznie ruszając w moją stronę. Poczułem, że sekundy dzielą mnie od uczucia ciepłego mokra w nogawce. Westchnąłem i na te kilka sekund zamyśliłem się intensywnie nad swoją sytuacją.

Przybrałem całkiem nieźle zamyślona pozę i ku mojemu zdziwieniu krasnale zaczęły oddawać mi hołd w postaci ukłonów. Nie wiedziałem, czy nadal mam się bać, czy też reagować zgoła inaczej.
- Co wy robicie? - zapytałem wprost, nie tłumiąc ani trochę zdziwienia.
- Jesteś WZ! - z powagą wykrzyknęły krasnale.
Co to jest WZ? - pomyślałem. Szybko też przetłumaczyłem to sobie jako Wielki Zamyślony. Pewnie teraz będę miał nad nimi władze. Tak, to pewne.
- Możecie powstać - beztrosko zakomunikowałem.
- Ależ nie możemy. Musimy oddawać Ci cześć, a dopiero potem możemy powstać i w końcu cię zabić - spokój z jakim to mówiły przyprawił mnie o poważne dreszcze.
- Zabić?
- Taki jest zwyczaj - ich beztroska była potężniejsza od mojej.
Musiałem wykorzystać, to że wciąż się kłaniają. Musiałem uciekać.
Jedyna sprawa jaka wymagała jeszcze natychmiastowego rozstrzygnięcia to - gdzie uciekać? Logika nie pozostawiała mi innych wyborów jak inną stronę od tej po której stały krasnale. Mądrze jest słuchać logiki.
Wydarłem więc z kopyta tonąc po kolana w dywanie. Teraz przeklinałem, że kiedykolwiek go sobie kupiłem, choć zawsze mi się podobał. Szło mi jednak całkiem nieźle, bo krasnale utonęły niemal po pasy. W niedługim czasie straciłem je z oczu gdzieś za zakrętem biurka. Przystanąłem by odpocząć. Wszystko wokoło było ogromne, wprost gigantyczne. Moje krzesło, łóżko, szafa przypominały posępne budowle. Szczerze mówiąc nawet zachwycił mnie ten widok. Przez długą chwilę zachwycałem oczy tą inną perspektywą mojego pokoju. Właśnie, mojego pokoju! Chwila okazała się jednak za długa. Coś celnie wylądowało na mojej głowie i nie powiem by mi się to spodobało.

Kiedy zrozumiałem, co to było, myślałem, że przy okazji (jak to zazwyczaj bywa) będzie również za późno na cokolwiek innego. Okazało się, że nie. Ot po prostu zawsze zapominam by wlewać mniej do kwiatka wiszącego nad biurkiem. Kropla, taka mała, a o mało nie wyrządziła mi szkód w postaci braku głowy. To wszystko było ponad mnie! Ja chcę być znów duży! - krzyczałem w myślach. Opanowałem się i spojrzałem zza biurka w stronę niebezpieczeństwa. Okazało się przedawnione na szczęście. Krasnale pewnie nie wyrobiły kondycyjnie albo natrafiły na jakieś zwierzątko żyjące w moim dywanie. W moim - znów ogarnęły mnie smutne myśli. Czy on jeszcze kiedyś będzie nazwany moim pokojem? A może uznają mnie za zaginionego i wprowadzi się tutaj ktoś inny? Nawet nie wiecie jak się tego bałem. Pokój był zawsze dla mnie częścią mnie, a teraz ja stałem się częścią pokoju.
Poszedłem więc w dal, po dywanie wielkim jak równiny Śródziemia - w dal, niknącą gdzieś w szarości ściany (zawsze myślałem by inaczej pomalować pokój). Profilaktycznie schroniłem się obok nogi od stołu wypatrując jeszcze gdzieś pogoni. Nigdzie jednak nie było widać morderczych krasnali. Usiadłem znudzony marszem i odpoczywając, przyglądałem się małej kupce śmieci leżącej opodal. Im intensywniej się jej przypatrywałem tym bardziej przypominała mi nie tylko zbieraninę kurzu jakichś małych kawałków drewna oraz papieru, a coraz bardziej zmieniała się w drogowskaz. Podszedłem zaciekawiony. Pośrodku sterty odpadków, ułożonej rozmyślnie w kształcie strzałki, leżała kartka. Coś na niej pisało. Zacząłem czytać:
"Witaj wędrowcze. Stoisz na rubieżach naszych włości....". Pochłonąłem wiadomość wzrokiem. Przeczytałem ją kilkanaście razy. Szczęka za każdym razem opadała coraz niżej.
Z kartki wynikało, że takich jak ja, było kilkunastu. Poprzedni właściciele pokoju, którzy dzielili mój los. Mieli nawet osadę gdzieś pod kaloryferem. Trochę podniosło mnie to na duchu, że nie będę sam. Ruszyłem więc w stronę kaloryfera, gdzie zresztą wskazywała strzałka.
Szedłem, szedłem i jeszcze raz szedłem. A może szłem, bo szedłem dotyczy ludzi. Nieważne. Skupmy się na zdarzeniu. Szło (bo nie wiem w końcu kto to był) przed siebie od kilku godzin. Korekta - od prawie dwóch dni. Gdzie szło - nie wiem. Po co - nie wiem. No i jak już wspominałem nie wiem nawet 'kto' szło. Brak kawy dawał o sobie znać w moich majakach myślowych.
Dotarłem jednak w końcu. Nie wiem ile to trwało, i nie wiem jak mi się udało, ale dotarłem. Skrajnie wyczerpany padłem u wejścia do osady gdy zobaczyłem, że już nadchodzą w moją stronę. Niewielki tłumek szybko nadbiegających postaci. Pokrzepiony tą myślą straciłem przytomność.
Gdy się ocknąłem nic się nie zmieniło, nadal byłem swojego maleńkiego wzrostu.
Ktoś podał mi wody. Piłem, a oni patrzyli na mnie z umiarkowaną ciekawością.
- Jak możecie tu żyć? - zapytałem od razu, bo ogarnęła mnie wściekłość na naszą dolę.
- A co mamy robić? - odparł jeden z nich - przecież nie ma kawy.
Chciałem już coś powiedzieć, ale... niestety, w okrutny sposób, miał rację...

Dominik (Olorin) Koza & Marcin W. (Sick) Janik



poprzednia strona spis treści następna strona