Łubudubu
Pociąg do dystansu
Czy znam się na pociągach? Pierwszy, który pamiętam zagościł na dobre w mojej świadomości to ten z Kudowy. Wracałam z ojcem z eskapady narciarskiej. Wczasy FWP w jednym z tych ośrodków, których standard będzie wprawiał w osłupienie nasze wnuki, gdy będziemy o nich kiedyś opowiadać. To była pierwsza połowa lat osiemdziesiątych. Kierownik kuchni zgarnął nasze kartki na mięso. Dzienna racja to 7 dkg tego rarytasu. Kucharze codziennie bili światowe rekordy w cienkości krojonej kiełbasy. Pewnego poranka przy śniadaniu ze zdumieniem skonstatowałem, że przez plasterek krakowskiej prześwituje sylwetka osoby siedzącej po przeciwległej stronie stolika. Istne mistrzostwo świata.
Po dwóch tygodniach wyjeżdżaliśmy. Pociąg był podstawiany wcześnie rano. A może był to wieczór. Tego akurat nie pamiętam. Jedyne, co jest pewne to ciemności, w których był pogrążony zimowy świat. Pojawiliśmy się na małym dworcu jakieś dwie godziny przed odjazdem. Na zasypanych torach, w ciemności stał pociąg długi niczym dżdżownica. Okazało się, że nasz pomysł z wcześniejszym przybyciem nie bił rekordów oryginalności. W zasadzie można by powiedzieć, że zjawiliśmy się w ostatnim momencie dogodnym na znalezienie miejsca siedzącego. Cudem udało nam się wcisnąć toboły i narty, które w takich chwilach zawsze stają się przekleństwem odwrotnie proporcjonalnym do radości, którą dawały przez dwa poprzednie tygodnie.
Czekamy na odjazd wciśnięci miedzy takich samych wczasowiczów jak my. Czekamy na odjazd, którego godzina już dawno minęła. Wdychane powietrze staje się coraz bardziej ciężkie od oddechów pasażerów i rozgrzanych ciał. W tym oczekiwaniu rozpoczął się rytuał, który zawsze później przez lata zawsze obserwowałem z niekłamaną ciekawością. Rytuał posiłku. Po latach mogę śmiało powiedzieć, że pierwszą czynnością, którą robimy zaraz po znalezieniu miejsca siedzącego jest wyjmowanie kanapek, napojów i wszelkich przekąsek. W ruch idą paluszki, chipsy i cukierki. Tak dziś tak i wtedy, naście lat temu.... przyzwyczajenia zostają. Z tą małą różnicą, że dziś mamy dni dobrobytu. Królują wody mineralne, piwo, soczki, chrupki, ciastka, drożdżówki, hamburgery. Ówcześnie prym wiodły pieczołowicie przygotowywane w domowym zaciszu kanapki z metka, pieczone kurczaki, kotlety mielone. Na stoliczkach pojawiały się termosy gwarantujące ciepły napój... czy ktoś jeszcze pamięta termosy? Mieć termos to było coś!
Wśród podróżnych w naszym przedziale było dwóch młodych ludzi. Może studentów. Oni również poddali się rytuałowi wyciągając z plecaków swoje kanapki. To były bułki. Przed rozwinięciem papieru śniadaniowego rozpoczęli licytacje zawartości przestrzeni między-bułkowej. Padały nazwy, które w tamtych czasach materializowały się jedynie na świątecznych stołach: szynka parzona, kabanos, baleron, bekon, majonez. Licytacja sięgała zenitu, temperatura i upór licytujących rozgrzała cały przedział. Wszyscy z napięciem czekali objawienia zawartości papierowych kul. I nagle... pusto. Tam były tylko bułki z masłem lub co może bardziej prawdopodobne, jego roślinnym odpowiednikiem i to bynajmniej nie z powodu dbałości o poziom cholesterolu (kto wtedy słyszał o tym robaku?!). Ale licytacja się nie skończyła. Teraz zaczęła się wymiana opinii, kto ma smaczniejszy baleron czy bekon. Iluzja trwała.
Pamiętam jeszcze, że gdy po czterech czy więcej godzinach pociąg wreszcie ruszył, nasi bohaterowie spokojnym głosem poprosili wszystkich o zachowanie spokoju i nie wpadanie w panikę. Ruch pociągu jest złudny. Tak naprawdę to ciągle stoimy a ruch jest tylko pozorny. To tylko złudzenie.
Dlaczego o tym piszę? Myślę, że w tamtych dniach pewien nastolatek nauczył się jednej podstawowej zasady: Dystansu. Nie przejmowania się pierdołami. Dystans do rzeczy i działań, którym się poddajemy tracąc bezwiednie wolność. Nie wpadać w sidła zasad i reguł. Nie rozpaczać, gdy czegoś brakuje, bo tak naprawdę ten brak pokazuje nasze uzależnienia. Problemów nie ma, są tylko lepsze lub gorsze rozwiązania. Nie ma szynki czy baleronu? - ale jest bułka!
Prezeso
|