Strona naszego Pisma
nr 11 (wrzesień 2001)Podziemne Pismo Humorystyczne Tajniak przy Tajniak S.A. str.

wywiady
poprzednia strona spis treści następna strona

Wywiad z Mikołajem Trzaską i Olem Walickim

(jako bonus: sporadyczne wtrącenia Tomasza Gwincińskiego)



Krzysztof Fiołek: Takie pytanie zupełnie przedwstępne; jak zareagowałeś na propozycję występu w Jarocinie (z Łoskotem, w sierpniu 2000- przyp.KF) ? Jak go wspominasz? Czy granie na dużej scenie, kiedy publiczność jest niżej, stwarza jakąś inną sytuację komunikacyjną?

Mikołaj Trzaska: Jak się dowiedzieliśmy, że mamy grać w Jarocinie to się bardzo ucieszyliśmy, wszyscy. Byliśmy właśnie w trasie koncertowej z Łoskotem, kiedy do nas zadzwonili chłopcy z biura organizacyjnego, z Art. Managment, i powiedzieli nam : gracie w Jarocinie, co wy na to? No, ja mówię, że super, bo wielka scena, duży sprzęt i duża moc. Oczywiście, zawsze człowiek sobie wyobraża jak ludzie będą reagować na to. A jeszcze inaczej zareagowaliśmy, gdyśmy się dowiedzieli, że będziemy grać w takiej kolejce po Acid Drinkers. Było to dla mnie ciekawe, bo Jarocin ostatni był imprezą składaną, tzn. były dobrane zespoły z dokładnie różnych gałęzi, ale, co ciekawe, również z tego naszego środowiska. Myślę tu o Something Like Elvis czy Homosapiens. Są to zespoły jakoś tam bliskie nam duchowo. Takie trzy zespoły się znalazły i stworzyły Jarocinowi taką ładną, miłą duchową odmianę.
Natomiast z drugim pytaniem to jest tak: oczywiście, że taka wysoka scena powoduje, że ten kontakt z ludźmi zanika. Różne w życiu są sytuacje i za każdym razem, w każdym klubie, nawet każdego dnia w tym samym klubie jest inny kontekst. I to czasem nie zależy od sceny, a zależy od nagłośnienia, zależy od ludzi, od pogody, od tysięcy rzeczy. Generalnie, rolą muzyka jest po prostu być na miejscu i dać to, co ma do dania w tej chwili. Ja nie lubię sytuacji, kiedy stoją jakieś kraty, żeby nikt nie wchodził, nie wbiegał na scenę, nie łapał za kostki muzyków. Nam się to nie zdarza.

KF: myślę, że choć nastąpił spory odpływ po występie Acid Drinkers, to zjednaliście sobie publiczność, która została pod sceną i chyba warto grać również w takich miejscach, a nie zamykać się tylko w klubach.

Janusz Jabłoński: Jesteście muzykami ze sporym bagażem muzycznych doświadczeń. Jak doszło do powstania takiej formacji, dokładnie w tej konfiguracji Chodzi mi o Łoskot...

MT: Ja może powiem, jak doszło do powstania, a Olo (Walicki -przyp.KF) może opowie o kontekście. To jest tak, że jak zaczynałem grać w Miłości, to miałem taką sporą trudność, bo w momencie kiedy powstała Miłość i zaczęła się intensywnie rozwijać w stronę jazzu, miałem mnóstwo kłopotów technicznych, instrumentalnych, kłopotów z graniem swingu, który jest bardzo trudną muzyką, wymaga dużo różnych sztuczek, chwytów, jest to muzyka wymagająca dużej umiejętności. Natomiast bardzo wcześnie miałem potrzebę tworzenia muzyki bardzo swoistej, od razu żeby była "jakaś". I tak sobie wyobrażałem, że do tego, co ja bym chciał wyrazić, to już jestem gotów i trzeba stworzyć taki zespół, który to będzie wyrażał, z którym ja będę mógł się do końca i w pełni utożsamiać. O ile Miłość jest dla mnie taką ciężką szkołą gry i swego rodzaju poligonem, To w Łoskocie czuję się jak w domu, od początku do końca. A o kontekście niech Olo pogada trochę...

Olo Walicki: To wyglądało tak, że spotkaliśmy się pod tą nazwą pierwszy raz chyba w 91 roku, w 93 ? , nie, wcześniej z trio z Jackiem Olterem graliśmy na statku. To był taki słynny w Trójmieście, w Gdańsku, klub Yellow Jazz Club, na takiej łodzi zatokowej urządzony. I to wydaje mi się był jakiś 91, 92 rok. I tam po raz pierwszy ta nazwa się pojawiła i można powiedzieć, że prawie 10 lat mija od kiedy gramy pod tą nazwą.

MT: Graliśmy na początku we trójkę tylko. Był Jacek Olter, Olo i ja a potem to zaczęło się rozwijać.

OW: Jacek Majewski z Bydgoszczy grał też przez moment na instrumentach perkusyjnych. Potem nastąpiła zmiana. Doszedł Piotr Pawlak, odszedł Jacek, doszedł Tomek Gwinciński.

MT: ...ale to już było później...

OW: 95?

MT: nie, nie, nie, 97 albo 98, ja nie wiem, ja się na tym nie znam.

OW: ciągnie się to długo strasznie.

MT: Rafał Księżyk by na pewno wiedział kiedy to się stało.

KF: ma to w swoich notatkach?

MT: Na pewno ma to w swoich notatkach...Nie, powiem więcej, on ma to w głowie!

JJ: Czyli zaczynaliście w składzie bez instrumentu harmonicznego. Ale też Piotr Pawlak nie jest gitarzystą, któryby was ograniczał harmonicznie, prawda?

MT: I o to właśnie chodzi. To Tymański któregoś dnia powiedział: a weź sobie Pawlaka, zobaczysz co się będzie działo! I rzeczywiście, Piotrek lubi grać takie otwarte rzeczy. I powiem wam, że ja tak właśnie czuję elastyczność tego czasu, że to się nabudowywało taką naturalną drogą. Ktoś czuł, że już nie chce...ktoś czuł, że chce bardziej...My tak właśnie żyjemy... I w związku z tym, że jest taka sytuacja, że np. Olo gra z Namysłowskim, że Tomek Gwinciński ma swoją kapelę przecież, że Piotrek Pawlak ma swoją kapelę i że gra też w Kurach, że ja oprócz Łoskotu gram w Miłości i tam ze Świetlickim i etc. , to my nosimy ten bagaż doświadczeń, przynosimy różne graty podwórek innych kolegów, choć niektórzy zarzucają nam, że w ten sposób się roztrwaniamy...

OW: sądzę, że zbieramy energię, żeby nie grać dwa razy w tygodniu, tylko żeby zagrać ... dwa razy na miesiąc, ale bardzo dobrze. Myślę, że odrobinę rzadsze granie przynosi w naszym wypadku tylko korzyść.

MT: Ten zespół się rozwija w taki przedziwny sposób. Spotykamy się po jakimś czasie i zespół znowu się rozwinął. Pewnie jakbyśmy siedzieli w domu i nie robili w tym czasie nic, to byśmy się zapadali, grali coraz słabiej. Uważam że takie podejście do muzyki jest lepsze od jakiegoś hermetyzmu, w który łatwo popaść. Niektórzy muzycy rockowi świetnie sobie z tym radzą, że są cały czas razem, że są niejako na siebie skazani. My mamy taką sytuację, że nie jesteśmy na siebie skazani. Każdy z nas może sobie gdzieś uciec, jak ma dosyć.

JJ: To jest taka jazzowa cecha waszego środowiska, prawda? Chodzi mi o to, że zespół rockowy istnieje jako formacja. Natomiast jeżeli każdy muzyk istnieje osobno i łączycie się w takie zmienne konfiguracje, to jest taka jazzowa cecha...

OW: Trochę tak...

Tomasz Gwinciński: ...w muzyce rockowej też muzycy istnieją osobno, np. taki Mike Patton.

JJ: no tak, ale...

MT: Tomek, może chodźcie tu do nas... (Gwinciński z Pawlakiem siedzieli przy innym stoliku -przyp.KF)
Konteksty są rzeczywiście bardzo różne i nie ma zasady. Faktem też jest, że jak sobie pogramy częściej to też nam to dobrze robi.

JJ: Koncerty motywują.

MT: Taak, ... kasa motywuje.

JJ: Tak, kasa na pewno (śmiech) Powiedziałeś "Mike Patton". Mówiłem, że jazz jest muzyką indywidualistów, ale nie twierdzę, że poza jazzem ich nie ma. Patton rzeczywiście w różne projekty się angażował, ostatnio nawet, z tego co wiem, recytował jakieś przepisy kulinarne i nazywało się to chyba Mr.Bungle?

Tomasz Gwinciński: ...trochę nagrał solowych płyt. To zależy od tego, co kto sobie stawia za cel: poszukiwania twórcze czy zdobycie kasy. Bo jeżeli zdobycie kasy, to wtedy formacja musi być murowana i nikt nie może z nikim innym grać. A jeżeli ktoś poszukuje, to wtedy zaczyna się rozwijać i chce próbować różnych rzeczy. Czuje, że chciałby teraz zagrać na innym instrumencie albo przedstawić projekt zupełnie autorski, indywidualny. I w tym momencie....w tym momencie...co w tym momencie??? W tym momencie, wiesz, nie ma tego schematu Led Zeppellin i Deep Purple.

JJ: Ja chciałem takie trochę prywatne pytanie do Ola skierować. Jaki jest Namysłowski jako nauczyciel?

OW: ......a więc jako nauczyciel....o, cholera jasna, ....yyy, może trochę konkretniej.... Jako nauczyciel, powiedziałbym tak prywatnie, że ma wszystko w nosie. Natomiast jako kompozytor i jako tzw. kierownik zespołu, czyli lider, wprowadza atmosferę bardzo sprzyjającą rozwijaniu się. Kompozycje są bardzo trudne pod każdym względem. Są trudne w swojej formie harmonicznej, w podziałach rytmicznych, w tempie, w stylistyce. Ni stąd, ni zowąd prosi o granie ...tanga, oberka albo cholera wie czego, co nie ma nic wspólnego z muzyką jazzową, z tym co nas kręci, z tym co gramy. Nie ma innego wyjścia jak rozwiązać zadany problem muzyczny trafnie, celnie, bo Zbigniew Namysłowski ma bardzo dobry słuch i jest szybki w swoich reakcjach. Natychmiast zauważa wszelkie błędy i niepowodzenia w zespole. Pod tym względem to jest świetna szkoła.

KF: Jesteście zaangażowani w mnóstwo projektów, jak niektórzy mówią - "roztrwaniacie swe siły". Chciałem zapytać o coś wyjątkowego, w czym bierzesz udział, o Jazz Nojz Break System, który tworzysz z Glennem Meyerem. Co to takiego? Jak bardzo Cię ten projekt muzyczny angażuje czy będzie angażować?

MT: Ja powiem tak. To jest w ogóle taki słodki żarcik losu. Wszyscy mówią "coś wyjątkowego", a ja po prostu bardzo lubię Glenna i Romka, tzn.Romera, bo to są chłopaki, którzy lubią się dobrze bawić, a ja po dłuższym okresie grania takiej muzyki, jaką gram, przeżywam różnego rodzaju frustracje. Te frustracje są związane są m.in. z tym, że bardzo dużo mężczyzn przychodzi na nasze koncerty. Ci mężczyźni siedzą na koncercie, bardzo przeżywają. Oczywiście są z nimi kobiety, ale po koncercie idą one do domów, bo mężczyźni chcą pogadać z artystami. Większość z nich posiada brody i wąsy i chcą rozmawiać na temat poważnych rzeczy. I jak już mówiłem, oni siedzą w czasie tych koncertów. Oczywiście kocham tę muzykę, ale chciałbym, żeby kobiety zostawały dłużej. A gdy nie mogę osiągnąć ani jednej, ani drugiej rzeczy, to wolę, jak kobiety przynajmniej tańczą.

TG: To jest powód dla którego rozpadło się Genesis. Poważnie.

MT: ...a więc patrzę, jak kobiety tańczą i dobrze mi się gra. Jest to formacja bardzo zabawowa. Najśmieszniejsze jest to, że nie zagraliśmy żadnej próby, spotkaliśmy się i gramy sobie tak po prostu. I za to, cholera jasna, dostałem nominację do Paszportu Polityki, a nie za Łoskot. Byłem taki zły i wkurzony i myślałem sobie: a Łoskot, cholera jasna, a te wszystkie autorskie, ambitne rzeczy... i pomyślałem sobie - uciekam z tego zespołu, natychmiast. Ale my nie gramy często, gramy od czasu do czasu, bo też ta muzyka nie należy do zbyt łatwych, dlatego że to jest break beat. Graliśmy tu raz w Krakowie, na jakiejś imprezie w klubie Miasto Krakoff. To była taka impreza, na której grali techno didżeje i wszyscy się bawili. Kiedy myśmy wyszli na scenę, wszyscy zaczęli słuchać, albo w ogóle nie zaczęli słuchać, tylko mówili: "co to ma być, co to za gniot jakiś?" Jest bardzo dużo zmian rytmu, zmian harmonii. To jest dosyć trudne granie także z tego powodu, że mam ograniczony wpływ na didżeja, który stoi za mną. On nie może nagle zmienić rytmu tak, jak ja bym chciał i puszcza z płyt perkusję, która mnie nie słucha i to ja muszę jej słuchać. Z drugiej strony, jest to tak świetny didżej, że potrafi świetnie regulować tempem. To jest trochę inne podejście. Ale jest to zabawowe i -cholera jasna - dlaczego jest tak, że jak się człowiek bawi, to od razu zaczynają o nim mówić i go zauważać. I to jest właśnie trochę tak. Ale co jest ważniejsze, bardzo najważniejsze, jak już zacząłem mówić o tańcu, to dokończę... Teraz jest wiosna, za chwilę będzie lato ( wywiad z marca- przyp.KF) . My z Łoskotem mamy wtedy taki fajny moment, kiedy zaczynamy grać do tańca. Taki czas dancingów, gramy koncerty dancingowe i wtedy pojawiają się kobiety. Sfrustrowani mężczyźni, którzy przychodzą z nimi stoją pod ścianą, po czym idą do baru na piwo, a jak wypiją dwa, to też przychodzą się bawić.

KF: ...a czy Twoje odejście od zespołu The Users też było spowodowane tym, że za mało kobiet przychodziło na koncerty, tudzież zostawało po nich? I co sądzisz o Włodzimierzu Kiniorskim, który jak wiadomo ma zostać Twoim następcą? Jak oceniasz Go jako instrumentalistę?

MT: Ja już mam jakieś takie szczęście w nieszczęściu, że jak odchodzę od jakiegoś zespołu, to ten zespół przestaje grać. I to nie jest prawda w ogóle o tym Włodku Kiniorskim i nie wiem dlaczego to się pojawiło w internecie, nie jest to absolutnie prawda. W momencie, kiedy zdecydowałem się przestać grać w The Users, zespół przestał również grać koncerty. Ale to chyba było też tak, że wyraziłem swoją opinię i powiedziałem dlaczego przestaję grać i chłopaki chyba też to poczuli... Jakby to powiedzieć? The Users jest skansenem. To jest taki zespół, który wspomina dawne dzieje polskiego punk rocka, to zespół bardzo starego Marcina Świetlickiego. Jest to zespół złożony z samych indywidualności muzycznych i trudno się pracuje z takim zespołem nad nowym materiałem i było wiadomo, że nigdy tego ze sobą nie zrobimy. Nikt nie miał zresztą na to energii, ale chodziło o to, żeby się łaziło grać takie rozpasane koncerty i jak nam coś nie szło, to zawsze graliśmy kawałki Kryzysu. Przepraszam, ja bardzo lubię piosenki Kryzysu, ale tylko w wykonaniu zespołu Kryzys.

KF: Właśnie, czy w związku z tym czekasz na reaktywację Kryzysu, którą zapowiadają niektóre media?

MT: Nie, nie... Był taki pomysł, ale nic z tego nie wyjdzie na szczęście. Nie wyobrażam sobie tego. To, co oni zrobili w tamtych czasach w tamtym brzmieniu jest na tyle uznane, że .... To są poważni ludzie i myślę, że nie będą się wygłupiać.

KF: Ale np. Marcin Świetlicki jest ponoć wielkim zwolennikiem tego pomysłu i bardzo chciałby jeszcze raz usłyszeć ten skład...

MT: Zawsze może sobie posłuchać kasety w domu.

JJ: Dobrze, zakończmy już ten temat. Padła już nazwa Miłość. Mówiłeś, że granie w tym zespole to ciężka szkoła. Kto tam dominuje i do jakiego stopnia?

MT: Hmmm... W tym zespole dominuje Ryszard Tymon Tymański. To jest oczywiste i to jest dosłownie tak, że on dominuje. Rysiek nawet bardziej dominuje niż jest liderem. Ale przy całej złości, którą mam do Tymańskiego za jego dominację, za wdzieranie się niemalże w dusze muzyków, to Rychu sprawiał, że ten zespół przetrwał w takiej formie, w jakiej trwał jeszcze kilka miesięcy temu. To jest bardzo trudna rola lidera, polegająca na tym, żeby przy całym napięciu jakoś zjednywać sobie ludzi, przekonywać ich, że to, co robią jest słuszne. Rychu doskonale umiał przekonywać, że to, co robi jest OK. To może denerwować, ale jednocześnie ma silne działanie. Miłość miała bardzo wiele okresów, bardzo wiele załamań. Olo może coś o tym powiedzieć, Tomek może coś o tym powiedzieć, bo obaj grali w Miłości. Mazzoll mógłby o tym dużo powiedzieć. Oni szybko się zorientowali, że trzeba robić swoje rzeczy, a ja tak długo przy tym Rysiu, jak to się mówi, ...garowałem. Miłość dla mnie była wyzywająca i fakt, że teraz jestem jakoś tam...w czołówce polskiego jazzu, zawdzięczam Miłości i tego nie można wyrzucić do kosza, bo to byłoby świństwo. Mam dla wszystkich muzyków Miłości dużą wdzięczność. My teraz przeżywamy swój własny kryzys, który jest naszą prywatną sprawą i czakamy czy coś z tego wyniknie. Miłość to jest zespół kryzysu, Miłość powinna nazywać się Kryzys...

JJ: Miłość dopracowała się niewątpliwie własnego brzmienia i słychać postęp, jak się słucha kolejnych płyt. Np. ta nagrana już Maćkiem Sikałą brzmi bardzo organicznie. Nie wiem dokładnie jak to nazwać, bo też słucham w sposób bardzo emocjonalny. To wszystko załamało się trochę po śmierci Oltera. Wspominaliśmy go parokrotnie w naszej audycji i chciałem zapytać, jeśli w ogóle można (samobójcza śmierć Jacka Oltera była wtedy bardzo świeżą sprawą sprzed kilkunastu dni - KF) czym on był dla wszystkich tych zespołów, w których grał? Bo był perkusistą bardzo sugestywnym, jeśli chodzi o grę. I kim był dla Was jako człowiek, bo wydaje mi się, że kimś ważnym...

MT: Powiem Ci, że tak naprawdę wszystko się załamało po śmierci Jacka Oltera...

TG: Słuchaj, można zacytować Mickiewicza : "...ty jesteś jak zdrowie; ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił..." Taka to jest sytuacja.

MT: Po prostu Jacek odszedł i jest wielka pustka. Akurat zespół Miłość odczuwa ją chyba najbardziej. Trudno się jeszcze o tym, bo nam się ciągle wydaje, że jeszcze możemy Go spotkać na ulicy. Jego śmierć i właściwie sposób, w jaki się to stało jest dla nas ciągle jeszcze wielkim wstrząsem. Jacek był świetnym gościem... Był perkusistą, który posiadając wielki warsztat muzyczny nie wykorzystywał go, nie popisywał się umiejętnościami. Jacek nie robił żadnego cyrku z muzyki.

JJ: Nawet tacy bardzo twardogłowi krytycy i tacy wg mnie najbardziej ograniczeni, starzy "dżezikowcy" przyznawali, że Olter to jest perkusista muzykalny, a to nieczęsto się zdarza i on zbierał właściwie same dobre opinie.

MT: (zamyślony) Przepraszam, mógłbyś powtórzyć pytanie?

JJ: Pytanie? Nie, to nie było pytanie, to raczej był komentarz...

MT: ...komentarz.

JJ: Ogłaszaliście jakiś czas temu z Tymonem na łamach Jazz Forum te wszystkie artykuły na temat jassu. Czy nie sądzisz, że dziś, wobec aktualnie działających zespołów, ta formuła jassu, którą wtedy zaproponowaliście, zaczyna się ... wyczerpywać?

MT: W ogóle jakakolwiek formuła wymyślona przez artystę, to jest rzucanie sobie kłody pod nogi na dzień dobry.

OW: Nie ma sensu realizować przez dłuższy czas jakichś tam ścisłych założeń. Przynajmniej w tej koncepcji grania, jaką wybraliśmy, byłoby podstawowym błędem trzymać się jakiejś reguły czy zasady. Cała siła naszego grania polegała na ciągłej ewolucji i przemianie. Tu chyba tkwi odpowiedź na twoje pytanie. Nikt z nas nie starał się trzymać jakichś określonych założeń.

MT: Aczkolwiek tzw. zasady i tzw. prawa jakoś tam pozostały. O ile pamiętam, to w tym artykule było dużo buntu przeciwko istniejącemu jazzowi i to jest aktualne. Mówiliśmy, że trzeba grać swoją muzykę i to jest aktualne. Scena jassowa uległa pewnemu rozpadowi i rozkładowi, bo taka jest kolej rzeczy, ale to hasło spełniło swoją rolę. Dało jakiś znak, wyniosło nas do góry. O nas mówi się, że my pochodzimy z tej sceny, ale fakt jest taki, że Łoskot jest już jedynym zespołem jassowym, który pozostał na miejcu.

 

wywiad przeprowadzony przez Krzysztofa Fiołka i Janusza Jabłońskiego
15 marca br. w Krakowie, przy okazji koncertu zespołu Łoskot w klubie RE, na ul.Św.Krzyża.
celem prezentacji w audycji "Po zmrocku" w Radiu RAK.
(UWAGA: wywiad nieautoryzowany, ale rzetelnie z taśmy spisany)



poprzednia strona spis treści następna strona