Wywiad
z Mikołajem Trzaską i Olem Walickim
(jako
bonus: sporadyczne wtrącenia Tomasza Gwincińskiego)
Krzysztof Fiołek: Takie pytanie zupełnie
przedwstępne; jak zareagowałeś na propozycję występu w
Jarocinie (z Łoskotem, w sierpniu 2000- przyp.KF) ? Jak
go wspominasz? Czy granie na dużej scenie, kiedy publiczność
jest niżej, stwarza jakąś inną sytuację komunikacyjną?
Mikołaj Trzaska: Jak się dowiedzieliśmy, że mamy grać
w Jarocinie to się bardzo ucieszyliśmy, wszyscy. Byliśmy
właśnie w trasie koncertowej z Łoskotem, kiedy do nas
zadzwonili chłopcy z biura organizacyjnego, z Art. Managment,
i powiedzieli nam : gracie w Jarocinie, co wy na to?
No, ja mówię, że super, bo wielka scena, duży sprzęt
i duża moc. Oczywiście, zawsze człowiek sobie wyobraża
jak ludzie będą reagować na to. A jeszcze inaczej zareagowaliśmy,
gdyśmy się dowiedzieli, że będziemy grać w takiej kolejce
po Acid Drinkers. Było to dla mnie ciekawe, bo Jarocin
ostatni był imprezą składaną, tzn. były dobrane zespoły
z dokładnie różnych gałęzi, ale, co ciekawe, również
z tego naszego środowiska. Myślę tu o Something Like
Elvis czy Homosapiens. Są to zespoły jakoś tam bliskie
nam duchowo. Takie trzy zespoły się znalazły i stworzyły
Jarocinowi taką ładną, miłą duchową odmianę.
Natomiast z drugim pytaniem to jest tak: oczywiście,
że taka wysoka scena powoduje, że ten kontakt z ludźmi
zanika. Różne w życiu są sytuacje i za każdym razem,
w każdym klubie, nawet każdego dnia w tym samym klubie
jest inny kontekst. I to czasem nie zależy od sceny,
a zależy od nagłośnienia, zależy od ludzi, od pogody,
od tysięcy rzeczy. Generalnie, rolą muzyka jest po prostu
być na miejscu i dać to, co ma do dania w tej chwili.
Ja nie lubię sytuacji, kiedy stoją jakieś kraty, żeby
nikt nie wchodził, nie wbiegał na scenę, nie łapał za
kostki muzyków. Nam się to nie zdarza.
KF: myślę, że choć nastąpił spory odpływ po występie
Acid Drinkers, to zjednaliście sobie publiczność, która
została pod sceną i chyba warto grać również w takich
miejscach, a nie zamykać się tylko w klubach.
Janusz Jabłoński: Jesteście muzykami
ze sporym bagażem muzycznych doświadczeń. Jak doszło do
powstania takiej formacji, dokładnie w tej konfiguracji
Chodzi mi o Łoskot...
MT: Ja może powiem, jak doszło do powstania,
a Olo (Walicki -przyp.KF) może opowie o kontekście. To
jest tak, że jak zaczynałem grać w Miłości, to miałem
taką sporą trudność, bo w momencie kiedy powstała Miłość
i zaczęła się intensywnie rozwijać w stronę jazzu, miałem
mnóstwo kłopotów technicznych, instrumentalnych, kłopotów
z graniem swingu, który jest bardzo trudną muzyką, wymaga
dużo różnych sztuczek, chwytów, jest to muzyka wymagająca
dużej umiejętności. Natomiast bardzo wcześnie miałem potrzebę
tworzenia muzyki bardzo swoistej, od razu żeby była "jakaś".
I tak sobie wyobrażałem, że do tego, co ja bym chciał
wyrazić, to już jestem gotów i trzeba stworzyć taki zespół,
który to będzie wyrażał, z którym ja będę mógł się do
końca i w pełni utożsamiać. O ile Miłość jest dla mnie
taką ciężką szkołą gry i swego rodzaju poligonem, To w
Łoskocie czuję się jak w domu, od początku do końca. A
o kontekście niech Olo pogada trochę...
Olo Walicki: To wyglądało tak, że spotkaliśmy się pod
tą nazwą pierwszy raz chyba w 91 roku, w 93 ? , nie,
wcześniej z trio z Jackiem Olterem graliśmy na statku.
To był taki słynny w Trójmieście, w Gdańsku, klub Yellow
Jazz Club, na takiej łodzi zatokowej urządzony. I to
wydaje mi się był jakiś 91, 92 rok. I tam po raz pierwszy
ta nazwa się pojawiła i można powiedzieć, że prawie
10 lat mija od kiedy gramy pod tą nazwą.
MT: Graliśmy na początku we trójkę tylko. Był Jacek
Olter, Olo i ja a potem to zaczęło się rozwijać.
OW: Jacek Majewski z Bydgoszczy grał też przez moment
na instrumentach perkusyjnych. Potem nastąpiła zmiana.
Doszedł Piotr Pawlak, odszedł Jacek, doszedł Tomek Gwinciński.
MT: ...ale to już było później...
OW: 95?
MT: nie, nie, nie, 97 albo 98, ja nie wiem, ja się na
tym nie znam.
OW: ciągnie się to długo strasznie.
MT: Rafał Księżyk by na pewno wiedział kiedy to się
stało.
KF: ma to w swoich notatkach?
MT: Na pewno ma to w swoich notatkach...Nie, powiem
więcej, on ma to w głowie!
JJ: Czyli zaczynaliście w składzie bez instrumentu
harmonicznego. Ale też Piotr Pawlak nie jest gitarzystą,
któryby was ograniczał harmonicznie, prawda?
MT: I o to właśnie chodzi. To Tymański któregoś dnia
powiedział: a weź sobie Pawlaka, zobaczysz co się będzie
działo! I rzeczywiście, Piotrek lubi grać takie otwarte
rzeczy. I powiem wam, że ja tak właśnie czuję elastyczność
tego czasu, że to się nabudowywało taką naturalną drogą.
Ktoś czuł, że już nie chce...ktoś czuł, że chce bardziej...My
tak właśnie żyjemy... I w związku z tym, że jest taka
sytuacja, że np. Olo gra z Namysłowskim, że Tomek Gwinciński
ma swoją kapelę przecież, że Piotrek Pawlak ma swoją
kapelę i że gra też w Kurach, że ja oprócz Łoskotu gram
w Miłości i tam ze Świetlickim i etc. , to my nosimy
ten bagaż doświadczeń, przynosimy różne graty podwórek
innych kolegów, choć niektórzy zarzucają nam, że w ten
sposób się roztrwaniamy...
OW: sądzę, że zbieramy energię, żeby nie grać dwa razy
w tygodniu, tylko żeby zagrać ... dwa razy na miesiąc,
ale bardzo dobrze. Myślę, że odrobinę rzadsze granie
przynosi w naszym wypadku tylko korzyść.
MT: Ten zespół się rozwija w taki przedziwny
sposób. Spotykamy się po jakimś czasie i zespół znowu
się rozwinął. Pewnie jakbyśmy siedzieli w domu i nie robili
w tym czasie nic, to byśmy się zapadali, grali coraz słabiej.
Uważam że takie podejście do muzyki jest lepsze od jakiegoś
hermetyzmu, w który łatwo popaść. Niektórzy muzycy rockowi
świetnie sobie z tym radzą, że są cały czas razem, że
są niejako na siebie skazani. My mamy taką sytuację, że
nie jesteśmy na siebie skazani. Każdy z nas może sobie
gdzieś uciec, jak ma dosyć.
JJ: To jest taka jazzowa cecha waszego
środowiska, prawda? Chodzi mi o to, że zespół rockowy
istnieje jako formacja. Natomiast jeżeli każdy muzyk istnieje
osobno i łączycie się w takie zmienne konfiguracje, to
jest taka jazzowa cecha...
OW: Trochę tak...
Tomasz Gwinciński: ...w muzyce rockowej też muzycy
istnieją osobno, np. taki Mike Patton.
JJ: no tak, ale...
MT: Tomek, może chodźcie tu do nas... (Gwinciński z
Pawlakiem siedzieli przy innym stoliku -przyp.KF)
Konteksty są rzeczywiście bardzo różne i nie ma zasady.
Faktem też jest, że jak sobie pogramy częściej to też
nam to dobrze robi.
JJ: Koncerty motywują.
MT: Taak, ... kasa motywuje.
JJ: Tak, kasa na pewno (śmiech) Powiedziałeś "Mike
Patton". Mówiłem, że jazz jest muzyką indywidualistów,
ale nie twierdzę, że poza jazzem ich nie ma. Patton rzeczywiście
w różne projekty się angażował, ostatnio nawet, z tego
co wiem, recytował jakieś przepisy kulinarne i nazywało
się to chyba Mr.Bungle?
Tomasz Gwinciński: ...trochę nagrał solowych
płyt. To zależy od tego, co kto sobie stawia za cel: poszukiwania
twórcze czy zdobycie kasy. Bo jeżeli zdobycie kasy, to
wtedy formacja musi być murowana i nikt nie może z nikim
innym grać. A jeżeli ktoś poszukuje, to wtedy zaczyna
się rozwijać i chce próbować różnych rzeczy. Czuje, że
chciałby teraz zagrać na innym instrumencie albo przedstawić
projekt zupełnie autorski, indywidualny. I w tym momencie....w
tym momencie...co w tym momencie??? W tym momencie, wiesz,
nie ma tego schematu Led Zeppellin i Deep Purple.
JJ: Ja chciałem takie trochę prywatne pytanie do
Ola skierować. Jaki jest Namysłowski jako nauczyciel?
OW: ......a więc jako nauczyciel....o, cholera jasna,
....yyy, może trochę konkretniej.... Jako nauczyciel,
powiedziałbym tak prywatnie, że ma wszystko w nosie.
Natomiast jako kompozytor i jako tzw. kierownik zespołu,
czyli lider, wprowadza atmosferę bardzo sprzyjającą
rozwijaniu się. Kompozycje są bardzo trudne pod każdym
względem. Są trudne w swojej formie harmonicznej, w
podziałach rytmicznych, w tempie, w stylistyce. Ni stąd,
ni zowąd prosi o granie ...tanga, oberka albo cholera
wie czego, co nie ma nic wspólnego z muzyką jazzową,
z tym co nas kręci, z tym co gramy. Nie ma innego wyjścia
jak rozwiązać zadany problem muzyczny trafnie, celnie,
bo Zbigniew Namysłowski ma bardzo dobry słuch i jest
szybki w swoich reakcjach. Natychmiast zauważa wszelkie
błędy i niepowodzenia w zespole. Pod tym względem to
jest świetna szkoła.
KF: Jesteście zaangażowani w mnóstwo projektów,
jak niektórzy mówią - "roztrwaniacie swe siły".
Chciałem zapytać o coś wyjątkowego, w czym bierzesz
udział, o Jazz Nojz Break System, który tworzysz z Glennem
Meyerem. Co to takiego? Jak bardzo Cię ten projekt muzyczny
angażuje czy będzie angażować?
MT: Ja powiem tak. To jest w ogóle taki słodki żarcik
losu. Wszyscy mówią "coś wyjątkowego", a ja
po prostu bardzo lubię Glenna i Romka, tzn.Romera, bo
to są chłopaki, którzy lubią się dobrze bawić, a ja
po dłuższym okresie grania takiej muzyki, jaką gram,
przeżywam różnego rodzaju frustracje. Te frustracje
są związane są m.in. z tym, że bardzo dużo mężczyzn
przychodzi na nasze koncerty. Ci mężczyźni siedzą na
koncercie, bardzo przeżywają. Oczywiście są z nimi kobiety,
ale po koncercie idą one do domów, bo mężczyźni chcą
pogadać z artystami. Większość z nich posiada brody
i wąsy i chcą rozmawiać na temat poważnych rzeczy. I
jak już mówiłem, oni siedzą w czasie tych koncertów.
Oczywiście kocham tę muzykę, ale chciałbym, żeby kobiety
zostawały dłużej. A gdy nie mogę osiągnąć ani jednej,
ani drugiej rzeczy, to wolę, jak kobiety przynajmniej
tańczą.
TG: To jest powód dla którego rozpadło
się Genesis. Poważnie.
MT: ...a więc patrzę, jak kobiety tańczą
i dobrze mi się gra. Jest to formacja bardzo zabawowa.
Najśmieszniejsze jest to, że nie zagraliśmy żadnej próby,
spotkaliśmy się i gramy sobie tak po prostu. I za to,
cholera jasna, dostałem nominację do Paszportu Polityki,
a nie za Łoskot. Byłem taki zły i wkurzony i myślałem
sobie: a Łoskot, cholera jasna, a te wszystkie autorskie,
ambitne rzeczy... i pomyślałem sobie - uciekam z tego
zespołu, natychmiast. Ale my nie gramy często, gramy od
czasu do czasu, bo też ta muzyka nie należy do zbyt łatwych,
dlatego że to jest break beat. Graliśmy tu raz w Krakowie,
na jakiejś imprezie w klubie Miasto Krakoff. To była taka
impreza, na której grali techno didżeje i wszyscy się
bawili. Kiedy myśmy wyszli na scenę, wszyscy zaczęli słuchać,
albo w ogóle nie zaczęli słuchać, tylko mówili: "co
to ma być, co to za gniot jakiś?" Jest bardzo dużo
zmian rytmu, zmian harmonii. To jest dosyć trudne granie
także z tego powodu, że mam ograniczony wpływ na didżeja,
który stoi za mną. On nie może nagle zmienić rytmu tak,
jak ja bym chciał i puszcza z płyt perkusję, która mnie
nie słucha i to ja muszę jej słuchać. Z drugiej strony,
jest to tak świetny didżej, że potrafi świetnie regulować
tempem. To jest trochę inne podejście. Ale jest to zabawowe
i -cholera jasna - dlaczego jest tak, że jak się człowiek
bawi, to od razu zaczynają o nim mówić i go zauważać.
I to jest właśnie trochę tak. Ale co jest ważniejsze,
bardzo najważniejsze, jak już zacząłem mówić o tańcu,
to dokończę... Teraz jest wiosna, za chwilę będzie lato
( wywiad z marca- przyp.KF) . My z Łoskotem mamy wtedy
taki fajny moment, kiedy zaczynamy grać do tańca. Taki
czas dancingów, gramy koncerty dancingowe i wtedy pojawiają
się kobiety. Sfrustrowani mężczyźni, którzy przychodzą
z nimi stoją pod ścianą, po czym idą do baru na piwo,
a jak wypiją dwa, to też przychodzą się bawić.
KF: ...a czy Twoje odejście od zespołu The Users
też było spowodowane tym, że za mało kobiet przychodziło
na koncerty, tudzież zostawało po nich? I co sądzisz
o Włodzimierzu Kiniorskim, który jak wiadomo ma zostać
Twoim następcą? Jak oceniasz Go jako instrumentalistę?
MT: Ja już mam jakieś takie szczęście w nieszczęściu,
że jak odchodzę od jakiegoś zespołu, to ten zespół przestaje
grać. I to nie jest prawda w ogóle o tym Włodku Kiniorskim
i nie wiem dlaczego to się pojawiło w internecie, nie
jest to absolutnie prawda. W momencie, kiedy zdecydowałem
się przestać grać w The Users, zespół przestał również
grać koncerty. Ale to chyba było też tak, że wyraziłem
swoją opinię i powiedziałem dlaczego przestaję grać
i chłopaki chyba też to poczuli... Jakby to powiedzieć?
The Users jest skansenem. To jest taki zespół, który
wspomina dawne dzieje polskiego punk rocka, to zespół
bardzo starego Marcina Świetlickiego. Jest to zespół
złożony z samych indywidualności muzycznych i trudno
się pracuje z takim zespołem nad nowym materiałem i
było wiadomo, że nigdy tego ze sobą nie zrobimy. Nikt
nie miał zresztą na to energii, ale chodziło o to, żeby
się łaziło grać takie rozpasane koncerty i jak nam coś
nie szło, to zawsze graliśmy kawałki Kryzysu. Przepraszam,
ja bardzo lubię piosenki Kryzysu, ale tylko w wykonaniu
zespołu Kryzys.
KF: Właśnie, czy w związku z tym czekasz na reaktywację
Kryzysu, którą zapowiadają niektóre media?
MT: Nie, nie... Był taki pomysł, ale nic z tego nie
wyjdzie na szczęście. Nie wyobrażam sobie tego. To,
co oni zrobili w tamtych czasach w tamtym brzmieniu
jest na tyle uznane, że .... To są poważni ludzie i
myślę, że nie będą się wygłupiać.
KF: Ale np. Marcin Świetlicki jest ponoć wielkim
zwolennikiem tego pomysłu i bardzo chciałby jeszcze
raz usłyszeć ten skład...
MT: Zawsze może sobie posłuchać kasety w domu.
JJ: Dobrze, zakończmy już ten temat.
Padła już nazwa Miłość. Mówiłeś, że granie w tym zespole
to ciężka szkoła. Kto tam dominuje i do jakiego stopnia?
MT: Hmmm... W tym zespole dominuje Ryszard
Tymon Tymański. To jest oczywiste i to jest dosłownie
tak, że on dominuje. Rysiek nawet bardziej dominuje niż
jest liderem. Ale przy całej złości, którą mam do Tymańskiego
za jego dominację, za wdzieranie się niemalże w dusze
muzyków, to Rychu sprawiał, że ten zespół przetrwał w
takiej formie, w jakiej trwał jeszcze kilka miesięcy temu.
To jest bardzo trudna rola lidera, polegająca na tym,
żeby przy całym napięciu jakoś zjednywać sobie ludzi,
przekonywać ich, że to, co robią jest słuszne. Rychu doskonale
umiał przekonywać, że to, co robi jest OK. To może denerwować,
ale jednocześnie ma silne działanie. Miłość miała bardzo
wiele okresów, bardzo wiele załamań. Olo może coś o tym
powiedzieć, Tomek może coś o tym powiedzieć, bo obaj grali
w Miłości. Mazzoll mógłby o tym dużo powiedzieć. Oni szybko
się zorientowali, że trzeba robić swoje rzeczy, a ja tak
długo przy tym Rysiu, jak to się mówi, ...garowałem. Miłość
dla mnie była wyzywająca i fakt, że teraz jestem jakoś
tam...w czołówce polskiego jazzu, zawdzięczam Miłości
i tego nie można wyrzucić do kosza, bo to byłoby świństwo.
Mam dla wszystkich muzyków Miłości dużą wdzięczność. My
teraz przeżywamy swój własny kryzys, który jest naszą
prywatną sprawą i czakamy czy coś z tego wyniknie. Miłość
to jest zespół kryzysu, Miłość powinna nazywać się Kryzys...
JJ: Miłość dopracowała się niewątpliwie własnego
brzmienia i słychać postęp, jak się słucha kolejnych
płyt. Np. ta nagrana już Maćkiem Sikałą brzmi bardzo
organicznie. Nie wiem dokładnie jak to nazwać, bo też
słucham w sposób bardzo emocjonalny. To wszystko załamało
się trochę po śmierci Oltera. Wspominaliśmy go parokrotnie
w naszej audycji i chciałem zapytać, jeśli w ogóle można
(samobójcza śmierć Jacka Oltera była wtedy bardzo świeżą
sprawą sprzed kilkunastu dni - KF) czym on był dla wszystkich
tych zespołów, w których grał? Bo był perkusistą bardzo
sugestywnym, jeśli chodzi o grę. I kim był dla Was jako
człowiek, bo wydaje mi się, że kimś ważnym...
MT: Powiem Ci, że tak naprawdę wszystko
się załamało po śmierci Jacka Oltera...
TG: Słuchaj, można zacytować Mickiewicza : "...ty
jesteś jak zdrowie; ile cię trzeba cenić, ten tylko
się dowie, kto cię stracił..." Taka to jest sytuacja.
MT: Po prostu Jacek odszedł i jest wielka pustka. Akurat
zespół Miłość odczuwa ją chyba najbardziej. Trudno się
jeszcze o tym, bo nam się ciągle wydaje, że jeszcze
możemy Go spotkać na ulicy. Jego śmierć i właściwie
sposób, w jaki się to stało jest dla nas ciągle jeszcze
wielkim wstrząsem. Jacek był świetnym gościem... Był
perkusistą, który posiadając wielki warsztat muzyczny
nie wykorzystywał go, nie popisywał się umiejętnościami.
Jacek nie robił żadnego cyrku z muzyki.
JJ: Nawet tacy bardzo twardogłowi krytycy i tacy
wg mnie najbardziej ograniczeni, starzy "dżezikowcy"
przyznawali, że Olter to jest perkusista muzykalny,
a to nieczęsto się zdarza i on zbierał właściwie same
dobre opinie.
MT: (zamyślony) Przepraszam, mógłbyś powtórzyć pytanie?
JJ: Pytanie? Nie, to nie było pytanie, to raczej
był komentarz...
MT: ...komentarz.
JJ: Ogłaszaliście jakiś czas temu z
Tymonem na łamach Jazz Forum te wszystkie artykuły na
temat jassu. Czy nie sądzisz, że dziś, wobec aktualnie
działających zespołów, ta formuła jassu, którą wtedy zaproponowaliście,
zaczyna się ... wyczerpywać?
MT: W ogóle jakakolwiek formuła wymyślona przez artystę,
to jest rzucanie sobie kłody pod nogi na dzień dobry.
OW: Nie ma sensu realizować przez dłuższy czas jakichś
tam ścisłych założeń. Przynajmniej w tej koncepcji grania,
jaką wybraliśmy, byłoby podstawowym błędem trzymać się
jakiejś reguły czy zasady. Cała siła naszego grania
polegała na ciągłej ewolucji i przemianie. Tu chyba
tkwi odpowiedź na twoje pytanie. Nikt z nas nie starał
się trzymać jakichś określonych założeń.
MT: Aczkolwiek tzw. zasady i tzw. prawa jakoś tam pozostały.
O ile pamiętam, to w tym artykule było dużo buntu przeciwko
istniejącemu jazzowi i to jest aktualne. Mówiliśmy,
że trzeba grać swoją muzykę i to jest aktualne. Scena
jassowa uległa pewnemu rozpadowi i rozkładowi, bo taka
jest kolej rzeczy, ale to hasło spełniło swoją rolę.
Dało jakiś znak, wyniosło nas do góry. O nas mówi się,
że my pochodzimy z tej sceny, ale fakt jest taki, że
Łoskot jest już jedynym zespołem jassowym, który pozostał
na miejcu.
wywiad przeprowadzony przez Krzysztofa
Fiołka i Janusza Jabłońskiego
15 marca br. w Krakowie, przy okazji koncertu zespołu
Łoskot w klubie RE, na ul.Św.Krzyża.
celem prezentacji w audycji "Po zmrocku" w Radiu
RAK.
(UWAGA: wywiad nieautoryzowany, ale rzetelnie z taśmy
spisany)
|