Światła
Z czterdziestego ósmego piętra wieżowca miasto wyglądało niesamowicie. Noc, księżyc w pełni i tysiące małych, lśniących światełek w oknach. Zielonawe neony w dole ulicy, czerwone reflektory samochodów, żółte i białe latarnie. Iskry. Każde okno to iskra jednego życia. Za każdym z nich kryje się jakaś osoba, czyjeś serce, umysł, dusza... Za każdym ktoś się uśmiecha, bądź smuci, za każdym tętni życie. Co myślą inni, kiedy patrzą w okno? Kiedy ich oczy, zmęczone pracą i zaślepione wyłącznie własnymi sprawami, napotykają światła. Czy tak jak ja zastanawiają się, kto mieszka po drugiej stronie?... Kto patrzy w inne okna? Kim są ci ludzie? Czym się zajmują? Co robią? Co ich fascynuje? Czego się boją? Jacy są?... Tyle pytań... Pojawiają się szybko, jedno za drugim i jest ich tak wiele, jak wiele jest świateł, które widzę teraz z z tarasu. Miliony. Jedne gasną, inne się zapalają... Tak jak pytania...
Czasem, kiedy siadam na drewnianej ławeczce na tarasie i patrzę w noc, wyobrażam sobie, co robią inni w innych domach. Na przykład to okno z prawej... Światło w nim zawsze jest lekko czerwonawe, przymglone, jakby ktoś zarzucił cienki, zwiewny woal na lampę. Mogłaby tam mieszkać jakaś nowoczesna kobieta ubierająca się w najmodniejsze kreacje, nosząca piękne buty i pachnąca perfumami od Channel... Może jest nieszczęśliwa i samotna? Może każdej nocy rozmyśla o swej samotności i o pustce wokół? A może budzi się w ramionach ukochanego, przeciąga się leniwie i uśmiecha, kiedy napotka jego wzrok...
Okno obok zawsze było kiedyś otwarte. Teraz nikt już od wielu miesięcy go nie otwierał. Zupełnie jakby za tymi ciemnymi szybami ktoś umarł i pozostawił po sobie jedynie żal i rozpacz. Ktoś po nim płacze, nie odsłania żaluzji, by poranne promienie słońca nie zakłóciły żałobnej ciszy.
Po lewej stronie w oknie nie ma firanek i czasem widać, jak w kuchni krząta się wysoki, smukły mężczyzna. Widywałam go czasem na dole, w parku, jak ze swoją małą córeczką bawił się w piaskownicy. Nie wiem właściwie, dlaczego nie miał w oknach firanek, może nie miał czasu ich zawiesić? Albo nie potrafił ich uszyć? Może lubił mieć gołe okna? Nie wiem...
Na ostatnim piętrze, dokładnie naprzeciwko, widzę codziennie starszą panią, jak podlewa stojące na małym balkoniku paprocie i pelargonie. Mieszka chyba sama, ale czasem odwiedza ją młoda dziewczyna, ładna i elegancka, pewnie wnuczka. Często się razem śmieją i sprawiają wrażenie zaprzyjaźnionych.
Tyle świateł... Jedno obok drugiego. Jak ludzkie losy, ludzkie życia, poukładane w rządku, jedno za drugim, szczęścia i smutki. Jak ptaki na drucie wysokiego napięcia, przytulone do siebie ciasno piórkami, małe ciałka, zmarznięte i smutne, kiedy jest zimno i radosne, kiedy świeci słońce.
Okna. Światła tylu dusz, tylu wątpliwości, tylu różnych światów... Każde inne, każde poszukujące szczęścia, każde na swój sposób samotne... Światła świec. Jeden płomyk świecy to jedno życie. Kiedy wiatr powieje zbyt mocno, płomień gaśnie. Jest tak ulotny, wiotki i słaby jak ludzkie życie. To dlatego, kiedy niesiemy świecę, zasłaniamy go dłonią, by nie zgasł. Trzeba go chronić, bez tego umrze tak szybko, że nawet nie zdążymy wypowiedzieć słowa, nie zdążymy o niczym pomysleć. Iskry życia nie chronione, te, o które się nie dba, gasną szybciej niż więdnie kwiat bez wody. Giną prędzej niż pozbawione opiekuńczej matki pisklęta, schną jak drzewa bez życiodajnych soków z ziemi... Jak Ziemia, która umarłaby bez Słońca, bez światła...
Zegar w pokoju wybił godzinę trzecią w nocy. Miasto powoli układało się do snu, światła powoli gasły, każda dusza, jedna po drugiej, udawała się na spoczynek. W oknach robiło się ciemno, zapadała cisza, powiał chłodny wiatr. Z mojej ławeczki na tarasie czterdziestego ósmego piętra wszystko wokół wyglądało coraz bardziej tajemniczo i nieziemsko. I trochę smutno. Melancholijnie. Pogasły światła, a kiedy wstałam i wróciłam do pokoju, nie paliło się już nawet jedno.
Nad śpiącym miastem, które jeszcze niedawno lśniło i błyszczało od świateł, królował teraz Księżyc. Wielki, o okrągłej jak duża tarcza twarzy, patrzył na nędzne imitacje świateł na Ziemi. Nic nie znaczących, w większości pustych i nie zdających sobie sprawy z własnych możliwości, z tego, że odrobina dobrej woli i życzliwości wystarczyłaby, aby móc naprawdę zabłysnąć, aby dać się poznać światu z tej jasnej, dobrej strony, aby dać coś od siebie...
Księżyc przetoczył się po niebie, ziewnął znudzony spoglądając na Ziemię, po czym, nieprzerwanie świecąc, odwrócił się na drugi bok, tyłem do niej.
7 kwietnia 2001 r. Marta Bilewicz martabil@poczta.onet.pl
|