Strona naszego Pisma
nr 10 (lipiec 2001)Podziemne Pismo w Babilonie Tajniak przy Tajniak S.A. str.

wstęp
poprzednia strona spis treści następna strona

Coś na kształt felietonu, czyli Rozmyślania Przy Wyprowadzaniu Psa

Witajcie drodzy Czytelnicy!!!

Jak każde szanujące się pismo, także i Tajniak powinien mieć swój kącik z felietonem.
Ponieważ obiecałam już Naczelnemu "jakiś" tekst do Tajniaka, ale okazało się, że temat mnie przerasta, mając na względzie zażyłość z Redakcja postanowiłam zająć się działem felietonu.

Felieton to forma o tyle wygodna, że z założenia jest subiektywna. W felietonie wyraża się swoje własne zdanie, opisuje się własne spostrzeżenia i przemyślenia.
Moje myśli najwyraźniej krystalizują się podczas spacerów z moim psem. Czasem krystalizują się do tego stopnia, że gotowa jestem zakrzyknąć "Eureka". Gdyby ktoś wynalazł dyktafon do zapisywania myśli, miałabym taki felieton gotowy, ale niestety, musze go żmudnie wklepywać do mojego komputerka (a nie zawsze język giętki da rade spisać wszystko, co pomyśli głowa).

Uprzedzam lojalnie, że moje teksty powstawać będą na zasadzie strumienia świadomości. Zapewne będą posiadały jakąś myśl przewodnią, ale mogą równie dobrze meandrować i zapętlać się, zapędzać się w dygresje i nie zawsze będą w stanie z niej powrócić.

Chcę jednocześnie zaprosić Szanownych Czytelników pisma obrazkowego Tajniak do dyskusji i ujawniania własnych poglądów oraz do podrzucania mi ciekawych tematów do przemyśleń żebym mogła czymś zająć umysł podczas kolejnych spacerów z psem.

Dzisiejszy temat powstał w mojej głowie już dość dawno. Pomyślałam, że problem może by na tyle interesujący, żeby przerobić go na felieton.

Drodzy Czytelnicy, dziś poruszymy niezwykle ważny temat śmierci i nieśmiertelności. Każdego z nas dotyczy i każdy z nas kiedyś zastanawiał się nad nim. Zawrę tu moje przemyślenia na ten temat, chętnie przedyskutuję Wasze spostrzeżenia.

Czy ktoś z Was zastanawiał się kiedyś nad tym, jak by wyglądał świat, gdyby ludzie byli nieśmiertelni?

Wydaje mi się, że nie byłoby religii. Wszystkie mówią o tym, jak wygląda życie po śmierci i obiecują życie wieczne - po śmierci.
Dla mnie sprawa religii wygląda jak takie wielkie targowisko, gdzie akwizytorzy różnych wyznań i religii przekrzykują się - Przyłącz się do naszej religii, bo tylko my oferujemy życie wieczne (po śmierci, ale ta klauzula dopisana jest takim drobnym druczkiem na samym dole, gdzie nikt już nie zagląda). Dodatkowo niektórzy z nich obiecują w promocji pranie chemiczne sumienia na sucho. Ceną za to jest bezwzględne posłuszeństwo.
Gdyby ludzie byli nieśmiertelni nie potrzebowaliby takiej religii, może raczej bardziej takiej, która uczyłaby, jak żyć.
Gdyby nieśmiertelni ludzie nie mieli zdolności nadprzyrodzonych istniałyby może jakieś wierzenia w siły natury.

Wyróżniamy co najmniej dwa rodzaje nieśmiertelności, tak jak są dwa rodzaje niewidzialności. Można być niewidzialnym bezcieleśnie i niewidzialnym, ale wyczuwalnym fizycznie.
Nieśmiertelność może być taka jak w "Nieśmiertelnym", w którym trudno było zabić Christopher'a Lambert'a i właściwie jest to możliwe tylko jeśli obetnie się mu głowę. Podobnie "nieśmiertelne" są wampiry, ale one właściwie nie są żywymi istotami.
Drugi rodzaj nieśmiertelności polega na tym, że osobnik ludzki ma bardzo wydłużony lub nieograniczony okresie życia, ale zawsze możne zostać zamordowany, umrzeć w wyniku wypadku, obrażeń ciała, choroby (choć jest to niezmiernie rzadkie). W ten sposób nieśmiertelne są Elfy.

Przyjmijmy, że ludzie byliby nieśmiertelni tak jak Elfy. Myślę, że pewna cześć po jakimś czasie zabiłaby się z nudów. Ileż lat można się cieszyć życiem? A jeśli życie nie jest radosne, jeśli trzeba się z nim zmagać?

Podejrzewam, że postęp techniczny byłby znacznie wolniejszy, bo większość wynalazków powstała dlatego, że ludzie chcieli się jakiś sposób zapisać w historii, żeby ich nazwisko nie przeminęło, żeby przyszłe pokolenia wspominały ich z szacunkiem. Nieśmiertelnym ludziom nie zależałoby tak na sławie, pamięci innych.
Mniej byłoby książek. Po co zapisywać i spisywać historie, skoro ciągle żyją ci, którzy ja tworzyli?
Nie byłoby buntu kolejnych pokoleń. Po co coś zmieniać, skoro od setek lat tak było i działa dobrze?

Czytałam kiedyś "Wywiad z wampirem", zafascynował mnie w tej książce sposób w jaki nieśmiertelni dawali sobie radę z upływem czasu, z zachodzącymi zmianami. Im dłużej przebywali na świecie tym było im ciężej. Nie mogli się przystosować do zmian. Popadali w zobojętnienie i czasami kończyli ze sobą nie mogąc pogodzić się z rytmem i zmianami świata. Zakładając nawet, że na Ziemi nie istniałaby inna rasa śmiertelna, która wprowadzałaby niepotrzebny zamęt i pośpiech i zaczęłaby zmieniać szybko świat do tego stopnia, że nieśmiertelni nie mieliby już siły nadążać za nim, to w końcu doszłoby do sytuacji dla NAS paradoksalnej, bo takim nieśmiertelnym zaczęłyby przeszkadzać procesy geologiczne. Nam wydaje się to niewyobrażalne. Góry, które teraz nam wydają się wieczne i niezmienne, dla nich byłyby jak zmarszczka na plaży, jak wydma - dziś są, jutro ich nie ma.

Myślę, że tacy nieśmiertelni ludzie byliby opóźnieni w rozwoju w stosunku do ludzi śmiertelnych, bo nie potrzebowaliby tak bystrych umysłów. Zbyt bystry i spostrzegawczy umysł sprawiłby, że po jakimś czasie poczuliby nudę (uwaga, zakładamy, że wychowanie dzieci zajmowałoby jakieś 20 lat z życia człowieka, i że byłby to okres miedzy 20-60 rokiem życia, dzieci rozwijałyby się tak jak dzieci ludzi śmiertelnych). Nawet jeśli zajęliby się tym, o czym marzy wielu z nas - podróżowaniem - to zastanówmy się: przez ile lat można zwiedzać Ziemię? Nawet jeśli wszyscy ludzie mieliby możliwość odbywać takie wycieczki? Zresztą, skoro mieliby na to cale życie - nieokreślony, nieograniczony zasób czasu - to mogliby obejść Ziemię w kolo 100.000 razy na piechotę. Z drugiej strony, ilu z nich zdecydowałoby się wyruszyć w taka podroż? Jeśli nie mieliby, przynajmniej z grubsza, wyznaczonego terminu końca tego życia. Skoro mieliby tyle czasu, to mogliby zacząć wycieczkę za sto lat, a może za dwieście?
Byliby w takiej samej sytuacji jak wielu z nas mieszkających całe życie w mieście, w którym jest jakiś zabytek, albo muzeum, w którym nigdy nie byliśmy. Codziennie mijamy go z myślą, że w każdej chwili możemy tam wejść, ale akurat dziś nie mamy czasu. Zakładamy, że stoi od zawsze (od kiedy pamiętamy) i będzie jeszcze stać, więc wybierzemy się może kiedyś i najczęściej nie wybierzemy się tam nigdy o ile nie przyjedzie ktoś, kto ma w tym czasie jedyną możliwość obejrzenia tego zabytku czy zwiedzenia muzeum i my musimy mu towarzyszyć.
Nieśmiertelność może przydałaby się w czasie podroży kosmicznych. Lecz wydaje mi się, że hibernacja byłaby lepszym rozwiązaniem - uchroniłaby podróżników od nudy.

Największą wada nieśmiertelności byłaby właśnie NUDA. Już teraz niektórzy śmiertelni ludzie z nudy robią najdziwniejsze rzeczy, żeby ją tylko zabić. Stąd biorą się sporty ekstremalne, stawianie czoła śmierci i drażnienie jej. Wyzywanie na pojedynek i granie jej na nosie, póki w końcu nie zwycięży.

Pozostaje jeszcze problem uciążliwych i wyniszczających chorób, ale zakładam, że byłyby to niezwykle rzadkie przypadki. Wydaje mi się, że większość ludzi nieśmiertelnych popełniłaby samobójstwo lub poprosiła o eutanazję, mając w perspektywie długie lata cierpienia. Chyba że mieliby nadzieję na wynalezienie lekarstwa.
Nie mowię tu o chorobach śmiertelnych, ale tez zakładam, że wielu wolałoby ukrócić sobie cierpienia, przechytrzyć naturę.

Całkiem możliwe, że niedługo genetycy znajdą ten gen odpowiedzialny za starzenie się organizmu, produkujący jakieś białko, które odkładając się w naszym ciele stanowi swojego rodzaju zegar biologiczny. Wtedy będzie możliwe znaczne wydłużenie życia człowieka, ale nie sądzę, żeby udało się osiągnąć nieśmiertelność.
Nie wiem, czy da się wyeliminować starość. Ja mogłabym dożyć setki w kondycji 25-latki (może popracowałabym trochę nad sobą) potem mogłabym spróbować się starzec, ale też nie za szybko. Ale myślę, że nie wytrzymałabym więcej niż 200-300 lat. Potem chciałabym już umrzeć.

Nie wiem czy istnieje jakieś życie po śmierci, ale łatwiej jest myśleć, że wraz z ustaniem pracy mózgu, świadomość nie pryska jak bańka mydlana. Nie wiem, jak to jest, może każdy dostanie to w co wierzy?
Może śmierć to jest taki wielki sen? Ostatnia setna sekundy świadomości rozciąga się w nieskończoność...
Może te wszystkie opowiadania o tunelach, spotkaniach z bliskimi, to tylko reakcja chemiczna w umierającym mózgu, która zostaje w nim utrwalona jak zdjęcie wraz z momentem śmierci. Umierającemu wydaje się, że jednak cos tam istnieje po śmierci. I tak zostaje, jakby patrzył cały czas na zdjęcie, z tym, że nie odczuwa upływu czasu - taka ostatnia stopklatka świadomości.

Wydaje mi się i myślę, że zgodzicie się że mną, że trzeba starać się żyć, póki się żyje, nie wiemy, kiedy umrzemy. Nam, młodym ludziom, wydaje się, że pożyjemy jeszcze z 50 lat, wydaje nam się, że jesteśmy nieśmiertelni, więc trwonimy ten czas na gry komputerowe, czytanie książek, jedzenie, kochanie się, jazdę samochodem, opalanie się, słuchanie muzyki, pranie, pisanie maili, wyprowadzanie psów na spacer, jazdę na rowerze... ale czy to właśnie nie jest życie?
Na tym polega i tym jest życie. A mając świadomość tego, że kiedyś się skończy, odbieramy je czasem wyraźniej i pełniej. Czasem musimy sobie przypomnieć, że jesteśmy śmiertelni i podnieść sobie poziom adrenaliny, żeby odczuć życie. Czasami ono samo przypomina o sobie jakimś spektakularnym widowiskiem.

Kiedyś byłam autentycznie szczęśliwa, że żyję, kiedy przeszłam przez Jaskinię Smoczą w Tatrach. Było ślisko, błotniście, masa ludzi, nie miałam latarki, jaskinia mała, wąska, stroma, łańcuch śliski, nie ma gdzie postawić nogi, jeśli się poślizgniesz, to spadniesz na tego pod tobą i polecicie przez dolny otwór jaskini na skały u wylotu...
W końcu się wygrzebałam. Miałam obdarte kolana, cała byłam w błocie, ale byłam taka szczęśliwa, że żyję!!!
Jednocześnie nie obawiam się śmierci. Boję się tylko bólu i cierpienia, ale samej śmierci nie. Nie rozumiem ludzi, którzy panicznie boją się śmierci, jednocześnie nie rozumiem samobójców (może oprócz tych, którzy są beznadziejnie chorzy). Chyba nie byłam jeszcze w takiej sytuacji, w której nie czułabym nadziei, że będzie lepiej, że się cos zmieni, że da się znaleźć wyjście...

Niektórzy mówią, że nadzieja jest matką głupich. Nie mnie to oceniać...

Jako podkład muzyczny do tego quasi felietonu (ponieważ wyprowadzając psa słucham muzyki z mojego staruteńkiego walkmana) proponuję "Songs Of Faith And Devotion" - Depeche Mode oraz "Paraschutes" - Coldplay.
Jeśli dotarliście aż tutaj, to pozdrawiam Was i ściskam z całej mocy.

Yenndza



poprzednia strona spis treści następna strona