No, bo jak to jest?
Ktoś pisze całkiem dobra książkę dla dzieci, ktoś inny ja wydaje... Książka odnosi sukces, powstają nowe części, tomy, jest zapotrzebowanie.
Krytycy pieją z zachwytu: "Lekarstwo na choroby XXI wieku!", "Książka wraca do łask!!!",
"Nasze dzieci uratowane ze szponów pokemonów, Internetu i gier komputerowych!"
"Staruszka literatura nie poddaje się bez walki." Choć niektórzy, co bardziej zmanierowani, kręcą nosem, że książka mało oryginalna, że pełna zapożyczeń, ze nie "trzyma" konwencji. Jest zbyt postmodernistyczna ( bardzo modne słowo, ciekawe, co będzie, jak ten postmodernizm się skończy. Recykling recyklingu kultury europejskiej?? Post-post modernizm?)
Nieważne jednak, co mówią krytycy. Dzieciarnia i jej rozentuzjazmowani rodzice pochłaniają książki o Hardym tonami. Stoją w kolejkach w środku nocy przed księgarniami.
I wszystko byłoby cacy - i rodzice szczęśliwi i dzieci cale - gdyby wszechwładny zglobalizowany przemyśl komercyjno-konsumpcyjny nie zaczął maczać w tym swoich długich, lepkich paluchów.
Powstał, dobry skądinąd, film dla dzieci i dorosłych, ale zanim poszła lawina propagandowa: zeszyty, kalendarze, długopisy, koszulki, skarpetki oraz tzw. "duperele" - magiczne kielichy, zwierciadła, różdżki, czyli cale to badziewie, które za 2 miesiące znajdzie się w kacie dziecięcego pokoju i zarastać będzie tam kurzem. Pojawiły się także gry komputerowe (tyle o walce książki z komputerem).
Tuz po premierze filmu w każdym sklepie można kupić było "Fasolki wszystkich smaków Bertiego Boota" i "czekoladowe żaby" - ekskluzywne słodycze elitarnej kasty czarowników trafiły w ręce rzeszy Mugoli... cóż.. w moje także....
Tak to komercja wciska się w każde, nawet najszlachetniej pomyślane dzieło.
Dorośli - w naszym wieku - z trzepotem serca czekają na premierę pierwszej części Władcy Pierścieni. Wszystko wskazuje na to, ze film jest genialną adaptacją, bardzo wierną - wręcz ekranizacją świetnie wyreżyserowaną, ujętą w zdjęcia i zagrana przez dobrych aktorów.
Jednak atmosferę psują skutecznie reklamy, w których swój paskudny łeb pokazuje już Komercja. Już można szukać "zaczarowanego skarbu" razem z bankiem internetowym i pewna amerykansko-globalna jadłodajnia. Poczekajmy jeszcze na typowy zestaw: plastikowe figurki, koszulki, zeszyty, długopisy, jojo z podobizna Gandalfa. Elfy szlachetne będą spoglądać na nas z ręczników frotte i skarpetek.
Większość pójdzie do kina właśnie dlatego, że czytała tę książkę i zechce porównać swoją wyobraźnię z pomysłami scenografów i charakteryzatorów, grafików i animatorów komputerowych i z grą aktorów.
Pewna część widzów będą stanowili na pewno ci, którzy nigdy Tolkiena nie czytali i teraz sięgną po jego książki - i to będzie sukces.
Ale z drugiej strony, po co czytać książkę, skoro adaptacja jest tak wierna?
I tu przechodzimy do tzw. drugiego sedna.. Może niesprawiedliwie opluty został scenarzysta i reżyser polskiego "niewypału" nowego tysiąclecia, czyli adaptacji sagi Sapkowskiego - pt. "Wiedźmin". Może w epoce postmodernizmu, żeby prowadzić dialog z inteligentnym widzem należy tworzyć filmy z pozoru nieudolne, zagmatwane, chaotyczne (pozornie ???) odbiegające od pierwowzoru, mylące watki i postacie. Czytelnicy rozpoznawszy te zabiegi powinni docenić wysiłek reżysera i scenarzysty i rozpocząć z nimi kulturalna dyskusje zamiast nazywać ich używając niewybrednych epitetów?
Moi drodzy zastanówmy się nad tym. W dzisiejszych czasach wszyscy starają się podąć nam wszystko na tacy: ekranizują książki, żeby nie trzeba było męczyć się ich czytaniem, dubbingują filmy zagraniczne, żeby nie trzeba było się męczyć czytaniem migających napisów w ciemnym kinie. Należy doceni sztukę, która przemawia do nas w sposób niezrozumiały i pokrętny...
Nie poddawajmy się demonowi konsumpcji!!!
Pisała do Was nieregularna korespondentka z frontu paranoi codziennej, w ciągłej podróży za nieosiągalnym
Yenndza
|