PODZIEMNE PISMO TAJNIAK
dodatek L - 25 lipca 2009

literatura

* * *

Chcieliśmy napisać powieść. Wielką wysnutą czereśniejącą się epikę. Przygody pana Munchdzika. Jadł grzyby, gdy na nich ślizgał się brzuchem. Brwiami zarywał panie, a one miały po bólu nad stawem, a to znowu rwa kulszowa, a to wyrwa, to Kolbusz, kolka, kokaina. Detektyw odkrył to metodą indukcji, bo zon, bo kon, bo kaloryfer opróżnili ci z zewnątrz. Może zań nie bulił. Chuda z niego ta szkapa, ruda i łysa. Chciałbym uniknąć tych pytań, które mi się przesuwają pod bokiem, jak pociąg na geografii, chłopczyku, dziewczynko, a teraz ksiądz w sutannie, kłaniamy się Cecylii. Ona też jej się. Widziałem smutek. Widziałem strach. Widziałem hektar gołych żab. To klops. Kawa tak z rana na czczo, do białego rana przyłóż się, jak chcesz, to trafisz, noga za nogą włóczyłby się niewłóczący się dziś włóczący jak najbardziej kolega Miecho. Z Munchdzikiem nie do końca się znali, nawet nie za bardzo się poznawali, bo się jeszcze nie poznali byli. Jak łysa, ruda szkapa, co brwiami rusza, a z kopyta rusza i rwie wędzidło i wodzę na manowce pod Kolbusz. Owa kraina jest z mydła. Miecho miał bułkę nadzianą. Sam był towarzyski. Inni byli ex. Każdy. Każda. To sami delikwenci. Te same delikwentki. Każdy taki sam, sama, samo, same, sami, samiec, samiczka. Pies szuka suki dla sztuki. Przybliżył się dzień. Natura sprawiła, że mięcho zgniło w plecaczku. Oni wszyscy byli adoratorami. Lecz nikt nie był zdolnym. Mieli talenta, aczkolwiek zmarynowane, jak siódma pieczara, w której kryło się to, co się w niej znajdowało. Ale kto był w stanie, jak nie Stanisław, do tego dojść, jak samo nie doszło. Bo to epoka lodów. Nie pierwszych i nie ostatnich. Epoka serc złamanych. Epoka kamieni łupanych. Kanalii. Każda z nich była z osobna. Osoba jest odosobniona. Jest osobna, a każda z nich do innych podobna, jak dwie osoby morda w mordę, kubek w londyńskie autobusiki. Adam was very Busy. Epokowe otoki, kapoki samonaprowadzające deszcz na muszkę.

Pełno tu było indywidualistów. Indywidualista na indywidualistce indywidualizmem poganiany z tego stresu zlał się w jedno, bo jednym ciałem być mieli, a nie dojrzeli. Każdy z każdym z osobna, bo jest osobnym bytem odrębnym. To go czyni nim, a nie nikim. Nim z niczego. A ze wszystkiego oddzielony. Stał się niczym, bo wymyślony. Gdy nie był, był we wszystkim. Dziś jest od niego oddzielony. By być sobą. Czyli nikim. Czyli niczym.

Z prochu powstał i w proch się obrócił, jak w chatce za osiedlem wałkoni, gdzie zbierali się co dzień lub z dwa-trzy. I nie byli w kinie, nie było ich w teatrach. Nie byli na biennale, ani na Bielanach, co dzień, co tydzień. Nakręcana karuzela. Zza muru jej mogli nienawidzić. W bezsile swej. Dobroć Ewki na tym polegała. Tak poświęcała się dla swoich pacjentów. Zza muru milczenia jej nie znosili. Spychali ją, a ona ze śmiechem turlana, olana, aż się parzyła, tak ją natarło, gdy zdzierała sobie naskórek zsuwajac się w kucki, a kucyk jej rozwiał grzywę na wietrze. Na imię miał Lucjan.

Z armatką na konie, mięcho zostało na głębię rzucone. Mięcho zostało. Mięcho przestało zostawać. Przestało istnieć. Zostało pożarte. Wydane krwiożerczym mięsożercom. A cóż to jest czterdzieści lat, chciałoby się spytać, gdyby nie Mojżesz. Gdyby nie on. I ten jego bon ton. Bo zon. Bo kon. Cóż za marność po drugiej stronie małej potoczki. On kradł. On grał. On naigrywał się z nas. Czekał na magiczne zdarzenia. Wyłuskiwał je. Aż dostał po uszach. Dostal kopa w tchawicę, kiedy zrozumiał, że to nie wicher, nie burza, nie zorza popołudniowa. On nigdy nie doczekał, dopóki. Lecz wróćmy do wiercącej nas sprawiutki na osiołku, jak do Egipskich ciemności oświecenia. Bo Światło przyszło, a oni Go nie poznali.

W stolicy było gęsto od drzew, jakby w lesie, obijał się, przedzierał, przebijał przez chaszcze. Brnął w błocie do roboty, z winkiem wracał, bo taka była moda, a godzina jeszcze dość młoda, więc obalił flaszkę z gwinta, a potem stał się robotem. Nielotem.

Co za mięso, powiedział Miechu sam do siebie, bo, choć inni go słyszeli, słyszeli go tylko na niby, więc choć niby go słyszeli, i tak go nie rozumieli, bo nie mogli, byli mali, zbyt mali by go pojąć za męża, miał węża w kieszeni, był bojówkarzem, przynajmniej w ich oczach, bo oni mieli wyobrażenie, którego pozbyć się nie potrafili, bo nie mogli, bo nie chcieli, a czemuż by mieli chcieć, skoro ono było ich, a oni je posiedli. Nic z tych rzeczy, panie dziejku, o jejku.

Z kością ważyło z pół deczka. Lecz miało krwotok. Raczyło się cofać na wadze. Ważyło co i rusz z deczka mniej. By najmniej. A cóż to za cel, skoro nie uświadomiony, bo co to za mięso, które by mieć świadomość miało, które by cokolwiek miało mieć. Zważyć czy miedź. Wracamy inną drogą. A to była dziczyzna, w którą wpadliśmy, gdy wtargnęło nam było pod maskę. I ciasno było. Uwierało w nos. Więc wzięliśmy na wynos z sosem pięciu smaków. Z fasolą. Z boczkiem. Z Munchdzikiem. Porąbało go, powiadam wam. Więc dla jednego boczek z kością, dla drugiego udko ze szczeciną, dla trzeciego zaś ząb na ząb. A na noc postaci z bajek.

Munchdzikowi było łyso spode łba. Ode Lbląga spochmurniałymi szosami sunął przez gminę gumnami na przełaj, kosił łany zastodolne, zakosami, a płoty były tylko od frontu, bo na co komu płot za stodołą, gdy tam jest wieloryb. A na nim siedzi mnich, losuje losy, a kolejka spod sianokosów ustawiona przez azymut, a Munchdzik pędzi. I przecina tych ludzi wpół. Takie kolei losy. Z kolei Miechu na drugim froncie opodal na głowie dzika uprawia pieczarki. I kwitną mu już. A on klaszcze w piąstki nibynóżkami, bo mowę mu z wrażenia wpół objęto. I do dymisji się podano. Więc został sam i nie miał się do czego odwołać, bo jego niemego głosu nikt już słuchać nie chciał. I nie mógł. A jeśli by słuchał, to by nie słyszał. A gdyby słyszał, to by nie słuchał. Kto by to podjął, skarpetą jechał, a już o trampku myślał. A kwiaty się pięknem rozwijają i wchodzą mu wiosną do twarzy. A on nie potrafi im odmówić. To jego słabość. Ma na imię Ewa.

Ale po kolei. Kiedy już przebił pustynię i uszło mu to całe powietrze na sucho, zasuszył swą cnotę, swój złoty środek od środka zaszył się sobie w swojej osobie. Skąd miałby wziąć cudzą osobę, nawet mu do głowy nie przyszło pomyśleć. I pryknął dla rozrywki. Bo Miecho był towarzyski, ale był sam. A nie znali się nawet z Widzewa. Nie mogli się znać. Żyli w innych epokach. Ale co to za brzuch, jak się śmiał, to mu się cały jak żelatyna zasuszona rozsypywał. Żel we włosach potargał wiatr jak chciał. Nikt go nie widział. NIKT! NIKT! NIKT! Tylko Bożena, która na łani przez zboże pośród ułanów, ułomkami chleba częstując często płocha jak Ania, więc mamy już trzy kobiety na tapecie, a ich dwóch, każdy z osobna, jakby w różnych wszechświatach, choć świat jest jeden, ale niekoniecznie. A tłum był anonimowy i przecięty wpół. Wespół. Jednostki rozsypały się jak ziarna na skałę i wcale nie zbudowały na niej domu. Jedynie skała się ostała. I kamień na kamieniu. Każdy z osobna. Nie potrafiły w siebie wniknąć, choć może tego by potrzebowały, gdyby same dla siebie wnet zaistniały wczesnym rankiem, kiedy kur zapiał, a miastem wstrząsnął pierwszy promyk słońca. A on klaszcze w paszczę. I coś tam gdzieś tam coś jakoś jakby czemuś i dlaczegoś, po coś. I nie wiem czy zmyślam. NO NIE WIEM.

Lepiej jutro ni w calu. Ni człowieka, ni baby, a miewał omamy. Ani w oborze nie orze. Myślicie, że teraz zagrała ludowa kapela na ludową nutę. Zaskoczeni jesteście, bo nie zagrała. Ktoś może i zapiał, ale był to kur. Ruda i łysa żona kura zapiała i zrozumieliśmy, że jest już ranek, więc poczołgaliśmy się pod kranek wyszorować lufy, kto miał. A kto nie miał, to kotem szurał o łany przy drodze. Kwitnące fioletowe biało różowe, jak biała dama. Niektórzy myślą, że można barwami tak kogoś zbombardować. Że to coś da jemu. Że on coś da jemu. Ale tak czy siak, mamy na to parkę poszlak, że to poczciwe, jeśli tylko intencjonalnie tak znaczy. Nie bądźmy złośliwi, bo wcale to o inteligencji nie świadczy, lecz o podłości. Poszedłwszy w gości, połamał im kości, te co sobie chowali pod zlewem.

Na tyczce następnie nastąpił Munchdzik na stałe przez chwilę, bo czas zdał się zatrzymać, ale w głowie mu pedziło z dnia na dzień bardziej. Przystopował w barku. Aż czad się wzbił włącznie z kurzem od zarycia raciczkami o podłoże. Leżąc na krzywej trawie piętami się zaparł, iżby się nie zsunąć i ultramarynowych śladów na zieleninie nie zostawić po sobie osobie. Po swoim organizmie. Po cielę poleciał, żeby dostać mleko, ale ono było niepokorne, nie było czego mu od ust odjąć. Szusował po zmierzchu chrzęszcząc, miało się już pod wieczór. Zmierzch się rozlewał zaorany. Miechu tymczasem istniał w innym czasie niejako. Posiadał swój świat. Swoja rzeczywistość czyniła mu wrażenie nieswoje, bo zdawała mu się być poza nim. Wokół. Obca mu była. A przecież nikt jej nie posiadł, jak on tylko. Z osobna. Dlatego się mijali. Pan Munchdzik biegł zygzakiem w dół, a Miechu pędził innym zygzakiem. Nie sfazowali się. Z twarzy rzucało im kamieniami, jak nie przymierzając.

Chcieliśmy opowiedzieć opowieść. Snuć miała się jak złoto babiego lata. Niepozornie. Nieśmiało. Pokorniusio, jak agnostyckie nie wiem. Stygmacić do kości. Nastał błogi poranek. Pan Munchdzik obudzony z piaskiem w oczach pośród słomy na wakacjach, nasłuchiwał owczego beczenia. I nic. W te pędy rzucił się zatem zmyć się z tego podsłuchanego miejsca, nabijając sobie strup na wysokości, czoło uderzając o słup ciągnący się od sufitu po glebę. Nie było szans go ominąć, stąd wyglebienie. Donikąd to prowadziłoby, zawrócił i wyskoczył przez okno, okna nie było. Wpadł w drewno pomorskie. I tu go olśniło, więc pomyślał: a zatem muszę być gdzieś na Pomorzu, ale skąd w takim razie trawa aż tak pochyła, że musiałem wbić się piętami, iżby się nie zsunąć, jak z rudej, łysej kobyłki, a kiedy położyłem się w poprzek, to czemuż sturlałem się do samej bacówki.

Całe to morze emocji, w geograficznej promocji pana Munchdzika wprawić zdołało w zamiłowanie do odmoczenia zwycięstw. Porąbało ich wszystkich, nic nie słyszał przez długi okres, a muzyka jest jak Nagara, szumi, jak spuszczana woda, bełkocze, brzmi trzeźwo, jest wstawiona, zalega w rowie, zatacza się, film jej się urwał, urok ma zwierzęcy, jedzie do Włoch, a może do Chorwacji, bo jest z branży, a wiecie, jak to jest w branży, lepiej nie wiedzieć, ciekawe. Miechu szeleścił szalikiem. Munchdzik nic nie słyszał. Czy działo się to równolegle? W tej samej czasoprzestrzeni? Ale co! Otóż Munchdzik minął jelonka na łące. Nie wiadomo było, czy jest jeszcze w domu, czy już na mieście. W górach, czy nad Bałtykiem. Jelonek puścił balonek w opłotek. Bibelotek korzystał z wielu bibliotek, potrzebował wielu książeczek, żeby czynić autopresję. Autopresja nie jest dobrym doradcą. Autopresja hartuje. Jak stal serce miał Munchdzik przeskakując koziołka. A oto ochotniczy ratownik stanął mu w poprzek okoniem, na bezrybiu z braku laku lepszy rydz niż gołąb na dachu, i wypowiada się, wynaturza, uzewnętrznia, generuje te swoje regułki, zjada pigułki, bo mu sucho w gardle, popija lemoniadą z cytryną. Ona jest słona. Kawa wypłukuje mu wodę, działa moczopędnie. Stąd wyrywa Munchdzikowi gaśnicę. Wycelowuje ją w gardło, naciska spust, gaśnica wybucha. I nie ma już co negocjować. Proszek się rozsypał. Ratowniczy wpieniony stoi jak pień, wnerwił się. Toczy pianę. Munchdzik stacza się do podnóża tej pochyłości. Płynie brzuchem, jak anioł jaki wpływa na plan. Zamiary ma takie, by skręcić przy najbliższej okazji, żeby nie zaryć na końcu w drzwi zamknięte do sali.

Tam, na końcu usiadł, aby zjeść kolację, aby skonsumować ten wieczór, zdegustować pod wieczorek, pod ten czas wieczorynki, pod zakąskę, kurkę i kogucika, jedno wołowe udko, a potem by mieć zapasy na łódce. Do portu było jakże dalece, a jemu już się chciało pluskać. Z prochu się otrzepać, prochem się popruszyć. Swoje siwe skronie. Zasnął. Zbudził się. Zerwał jak cielę na malowane wrota. Ciało mu ścierpło i nie mógł tego ścierpnąć, więc się wściekł. Uciekł. Czerpał niemoc twórczą i się kurczył jako poeta, jako artysta, jako podróżnik armator. Nikt nie ucierpiał, gdy chował się w ścieku przed wierzycielami i ich ranami w samo popołudnie. A to miglanc. Wykaraskał się, jak wielu, ale w stylu niegodnym policmajstra. Migusiem. Raz-raz, wstawajta. Podnośta swe organizmy. Jesteście człowiekami. Jesteście osobnikami!

Wyrzucamy te słowa z siebie od nowa. Chcieliśmy, by opowieść się snuła, jak ta nitka od kalesonów, a dziura by z czasem pochłonęła czytelnika, który przed słońcem się chroni, w cieniu poczytując sobie, będąc sobie z nami w tym tekście, wiatru pragnąc, by zmył z niego ten żar. Jajecznicę dajmy na to jadł dziś na śniadanie, tak się nią napchał, że teraz się poci cały. A pot mu płynie po wszystkim po prostu. Poświadcza o tym ten, kto widzi. Czytelnik może sobie kpić i kipieć ze złości. Niech sobie nie żałuje, niech da upust swoim pragnieniom.

- Gdybym był kobietą, to bym była - pomyślał. - Bym pączusie wcinała.

No i od nowa. Raz za razem. Cios w niejedną twarz. Porozwalane komiksy w hallu. Auto białe w okolicy Płońska na remontowanej dwupasmówce. Munchdzik posilał się jogurtem. Zerwał zawleczkę, rzucił. Zawleczka została w ręce. Zawleczki zbierał. Wrzucał do biodegradowalnej siateczki. Za sto kilo zawleczek jeden inwalidzki wózeczek.

humanizm

* * *

Humanista czyta Biblię i zastanawia się, co tak właściwie było na początku. On czyta ją uważnie. Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię, a może na początku było Słowo? To na pewno da się jakoś racjonalnie wytłumaczyć, myśli sobie. Tym wytłumaczyć, że się nie da. Zaprawdę!

Do tej pory wydawało mu się, że granica przebiega między komunistami i antykomunistami. Wertując encyklopedie, zgłębiał znaczenia skrótów. Wiązał fakty.

Gdy Tygodnik Powszechny odmówił wydrukowania nekrologu tow. Stalina, tytuł przejęło wydawnictwo Pax. Katolickie wydawnictwo. To była komunistyczna okupacja. Jak to jest, że wspominając usunięcie Leszka Kołakowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego, nie wspomina się ani słowem o usunięciu za jego sprawą z tego samego Uniwersytetu Władysława Tatarkiewicza, wybitnego filozofa, który marksizmowi się nie ukłonił? Kto należał do PRONu, kto do Paxu, a kto do Klubu Krzywego Koła? Dlaczego Urban z Michnikiem pijają wódkę? KTO usilnie promuje książki Dobraczyńskiego? Czyimi córkami są Agnieszka Holland i Magdalena Łazarkiewicz? Czym różni się "Zabić księdza" od "Popiełuszki"? Dlaczego władze Warszawy odmówiły poparcia dla tego drugiego, tłumacząc przy tym, że ksiądz Jerzy nie pasuje do wizerunku stolicy i kojarzony jest raczej z Włocławkiem?

Republika kolesi. Kiedy dojdę do władzy, załatwię jedną mała sprawę w radiu - zmienię dyrektorkę Programu Trzeciego na kogoś innego. Kogokolwiek. To taka mała, nic nie znacząca prywatka. Argumenty merytoryczne na pewno się znajdą.

Jakiś ksiądz, który nigdy nie rozliczył się wobec parafian z pieniędzy, które od nich regularnie otrzymywał, śmie twierdzić, że nie wiadomo, co dzieje się z funduszami zgromadzonymi przez fundację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Innego księdza ogarnęło szaleństwo, bo Madonna ma zaśpiewać 15 sierpnia w Warszawie.

Autorzy dogmatycznego pisma "Bez Dogmatu" wydali książeczkę "Sprzeczności w Biblii". Trzeba przyznać, że - pomijając odautorskie wynurzenia, próbę racjonalizacji tego, co mistyczne - w książce zawarta została całkiem fachowa skrótacja, której nie powstydziliby się absolwenci seminarium Redemptoris Mater. Po wyrwaniu pierwszych kartek, od strony 57 rzecz godna lektury. Lektura godna medytacji.

Czym różni się aksjomat od dogmatu? Tego pierwszego nie da się uzasadnić - po prostu się go przyjmuje, bo tak nakazuje obowiązująca w danym czasie i w danym miejscu przedzałożeniowość.


co u nas

Wiara

są oczytani w Biblii, niektórzy z nich znają wszystkie encykliki Jana Pawła II na pamięć, jednak mawiają, jak ten człowiek z "Aniołów i demonów", że łaska wiary nie została im [czasem dodają: jeszcze] dana; jakiej wiary się właściwie spodziewają, wertując Pismo Święte? a może nie wiary, lecz filozoficznych uzasadnień?

być może rzeczywiście łaska wiary nie została im (jeszcze) dana; warto byłoby sobie uświadomić, o jakiej wierze się właściwie mówi, wypowiadając te słowa; niezależnie od tego, jakiej wiary się szuka; bo wiara, o której się tu mówi, niekoniecznie musi oznaczać tę samą wiarę, którą się sobie wyobraża; wielokrotnie zostało przecież powiedziane, że wiara w istnienie Boga, to jedno, a wiara Bogu, to drugie; i że wiara chrześcijańska, ta w znaczeniu biblijnym, to właśnie to drugie;

cóż to jednak znaczy? kiedy powiadasz, że nie wierzysz, a powiadasz przecież w sensie chrześcijańskim, bo w tym kontekście Biblii, którą właśnie przeczytałeś, nie o deklaracjach mówisz, lecz o faktach; a o faktach nie ma co zbytnio się rozwodzić; powiedziane jest przecież: operibus credite, non verbis (wierzcie uczynkom, nie słowom); a wiara, o której mówisz, to czyny, nie słowa; nie deklaracje i nawet nie zestaw przekonań;

łatwo w tym momencie sprowadzić wiarę do moralności, co swoją drogą dość często się niestety czyni; prawdy wiary sprowadza się do moralnych wskazówek, czy raczej nakazów, a uczynki wiary, do tak zwanych dobrych uczynków; moralnie dobrych; z pojęciem grzechu wiąże się pojęcie dobra i zła; dobra, które się odrzuca, zła, które się wybiera; pojęcie Boga wiąże się z dobrem, zapominając, że dobro i zło są pochodne względem Boga - dotyczą stworzenia, a nie Stwórcy;

może się więc komuś wydać, że sprowadzanie wiary do czynów, a nie do deklaracji, to tyle co nakazywanie komuś przestrzegania nakazów moralnych płynących z Dekalogu, z przykazań miłości Boga i bliźniego; z takiego stawiania sprawy rodzić się może (i niestety często się rodzi) przekonanie, że wierzący to ci, którzy nie grzeszą, a niewierzący to ci, którzy grzeszą; stąd: wierzący są dobrzy, niewierzący źli; wierzący lepsi od niewierzących; wierzący są święci (znaczenie słowa święty jest tu przekłamane), a niewierzący zepsuci; co prawda niejeden filozof pewnie się zgodzi, że istnieje związek między transcendencją, a moralnością; jednak ta relacja ma miejsce na nieco innej płaszczyźnie; można się bowiem zastanawiać, czy jest sens mówić o metafizycznych podstawach dobra i zła, a zatem o realności dobra i zła, w przypadku istnienia lub nieistnienia świata szerzej pojętego, niż sama fizyczność;

wiara, o której być może mówisz, że być może jej szukałeś, ale nie znalazłeś, to nie przekonanie w istnienie Boga, w isnienie nieba czy piekła, życia po ziemskiej śmierci, o wyższości tej religii nad innymi itp, itd; wiara jest odpowiedzią Bogu TAK; jako się rzekło, jest to odpowiedź nie tyle ustami, co czynami; i jako się rzekło, wcale nie chodzi tu (a przynajmniej nie w pierwszym rzędzie) o sprawy moralności; żeby zrozumieć istotę tej wiary, która mówi Bogu TAK, trzeba sobie uzmysłowić, jakie słowa właściwie Bóg wypowiada;

Bóg nie mówi: bądź dobry, a w nagrogę pozwolę ci wejść do nieba; Bóg mówi raczej: kocham cię i wiem co jest dobre dla ciebie - buduj życie na moim Słowie, a zbudujesz je na skale; tym Słowem jest sam Chrystus; co to oznacza? że Słowo Boże nie jest tylko słowem - ono jest także ciałem; Słowo jest nie tylko deklaracją, ale i jej jednoczesnym wprowadzeniem w życie;

Każdy, kto słucha tych moich słów i wprowadza je w czyn, jest podobny do człowieka rozsądnego, który zbudował dom na skale. Spadł ulewny deszcz, wezbrały rzeki, zerwały się silne wiatry i uderzyły w ten dom. Ale on nie runął, bo zbudowany był na skale. (Mt 7, 24-25)

co takiego mówi Bóg na czym mieliby budować życie ci, którzy Mu wierzą? przede wszystkim Bóg mówi; WYJDŹ; zostaw swoje dotychczasowe życie, które doskonale znasz, ale które - jak doskonale wiesz - nie czyni cię człowiekiem szczęśliwym; zostaw swoje ludzkie sposoby na życie - te, które odziedziczyłeś, i te, które sam wymyśliłeś; wyjdź z wygodnej niewoli, w nieznaną przestrzeń wolności; niech cię ta wolność nie przeraża, bo Ja zawszę będę z tobą, gdziekolwiek cię poślę; bo to właśnie znaczą słowa JA JESTEM;

takie było powołanie Abrahama, a później Mojżesza; w ten sposób powoływał Bóg wielu proroków starotestamentalnych i takie powołania widzimy na kartach Nowego Testamentu; widzimy to także w rozmowie Jezusa z bogatym młodzieńcem, który sam widzi, że z jego życiem coś jest nie tak; przestrzega wszystkich przykazań, których nauczyli go rodzice, a jednak czegoś mu w tym wszystkim brakuje; Jezus odpowiada bogatemu młodzieńcowi: zostaw wszystko i chodź za Mną;

to, co jest skarbem w oczach ludzkich, niekoniecznie jest skarbem w oczach Bożych; podobnie dobrym sposobem na udane życie niekoniecznie musi być to, co nam się wydaje nim być; wierzyć w sensie chrześcijańskim to znaczy uznać, że Bóg wszystko przenika, także nas, zna więc nas lepiej niż my sami; a zatem wie lepiej, co nas uczyni szczęśliwymi; co nas uwolni do stawania się sobą w pełni; co nas zbawi - nie tylko kiedyś, ale już tu i teraz; bo nieprawdą jest przecież, że wieczność zaczyna się dopiero po śmierci, jak usiłują wmówić człowiekowi ci, którzy chcieliby zbudować świat bez Boga - oparty tylko i wyłącznie na ludzkich pomysłach;

zastanów się, czy gdy mówisz "nie wierzę", nie mówisz po prostu o tym, że jesteś tym, który zdecydował się budować na piasku; zastanów się, czy kiedy mówisz, że wierzysz, słowo "wierzę" nie jest tylko pustą deklaracją; tak jak drzewo poznaje się po owocach (bo czy zbiera się winogrona z cierniowych krzaków albo figi z ostu? - Mt 7,16), tak i fundament swojego życia poznasz nie po tym, co deklarujesz, lecz po owocach; czy twoje życie jest rozkwitającym drzewem, w którego cieniu chronią się ptaki, czy może jest w gruzach, jak miasto, które nie wytrzymało trzęsienia ziemi? to naprawdę jest nieistotne, czy mówisz, że wierzysz lub nie w istnienie Boga;

Każdy, kto słucha tych moich słów, ale nie wprowadza ich w czyn, podobny jest do człowieka głupiego, który dom zbudował na piasku. Spadł ulewny deszcz, wezbrały rzeki, zerwały się silne wiatry i uderzyły w ten dom, a on się zawalił. A jego upadek był wielki. Mt 7,26-27



co u nas

Duch Święty


jeśli można tak powiedzieć, Duch Święty jest tym, który pozwala zobaczyć; żeby zobaczyć, trzeba przeżyć, bo to jest patrzenie i widzenie swojego życia w nowym - Bożym - świetle; musi być śmierć-niewolna i zmartwychwstanie-uwolnienie; dlatego po święcie Paschy następowało święto Szawout - pamiątka otrzymania Prawa; oto plemię byłych niewolników staje się narodem; samodzielnym i odpowiedzialnym za swój los; Prawo jest tym, co naród konstytuuje;

Prawo w nowym świetle stawiało życie narodu; gdy nie było Prawa, nie było grzechu; Prawo, jak światło Ducha Świętgo, pokazało, co jest dobre, a co złe; bo na tym przecież polega sąd, że światło pada na ludzkie czyny i jedni do tego światła się garną, inni zaś od niego stronią;

to prawda, że Prawo było też postawieniem wymagań; jednak było też wielką obietnicą; wyrazem wielkiej miłości Boga Ojca do narodu, który sobie wybrał, by był Jego znakiem dla świata; który usynowił;

właśnie w dniu tego święta, pięćdziesiąt dni po święcie Paschy, a zarazem pięćdziesiąt dni od Wielkiej Nocy, Syn Boży daje Apostołom swego Ducha ustanawiając tym samym Kościół; nowy naród wybrany; Syn Boży, Logos, przez który wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało; Słowo Boże - wypowiedziana przez Boga Obietnica - które stało się Ciałem i dało się zabić człowiekowi, by go ratować; Chrystus, który jako jedyny spośród ludzi wypełnił Prawo;

o Chrystusowym "Ja jestem" i "będę z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata" trzeba sobie powiedzieć, żeby móc mówić o Duchu Świętym; trzeba dokładnie przyjrzeć się każdemu ze spotkań Zmartwychwstałego z uczniami aż po Jego wniebowstąpienie, kiedy to zostali sami z oczami skierowanymi ku niebu;

trzeba też prześledzić wypowiedziane w kazaniu na górze Chrystusowe słowa przekraczające pierwotne pojmowanie Dziesięciu Słów - Dekalogu; błogosławieństwa będące światłem rzuconym na Dekalog: ich granice wyznaczają granice Królestwa Niebieskiego; ich esencja szokuje; "błogosławieni smutni, albowiem oni będą pocieszeni"; "Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba";

trzeba przyjrzeć się Chrystusowej nauce o zjednoczeniu Kościoła z Nim; o dobrym pasterzu oddającym życie za swoje owce; o krzewie winnym i latoroślach weń wszczepionych; trzeba przyjrzeć się Pawłowej nauce o Kościele jako Mistycznym Ciele Chrystusa i przypomnieć sobie o człowieku jako jedności ciała i ducha; oto Oblubienica (Kościół - Ciało) woła: Przyjdź; oto Duch woła: Przyjdź;

trzeba przyjrzeć się przemianie, jaka zaszła w Apostołach, kiedy - przepełnieni Duchem Świętym - stali się Kościołem; oto fakt historyczny, który niewysłowionej Tajemnicy towarzyszy, którego pominąć nie można: z przestraszonych i zniechęconych stali stali się gotowi oddać życie za świadectwo o Chrystusie, który jest i żyje;

ostatecznie trzeba przyjrzeć się sobie;

co u nas

Posthumanizm

rozum praktyczny domaga się istnienia rzeczywistości duchowej; rozum praktyczny musiałby zanegować sam siebie, gdyby uznał, że taka rzeczywistość nie istnieje;

tyle że tak jak nowoczesność przeszła do ponowoczesności, tak i humanizm na pozycje posthumanistyczne przeszedł; człowiek zaprzeczył swojemu istnieniu; zwierzęciem jestem i nic, co zwierzęce, nie jest mi obce - powiada;

mówiąc o rzeczywistości duchowej, mamy na myśli rzeczywistość metafizyczną; to, co fizyczne, ogarnięte tym, co intencjonalne, tworzy nasz świat; intencja jest niefizyczna;

mówiąc o naszym świecie, mamy na myśli świat praktyczny; oczywisty, jak mniej lub bardziej oczywiste są nasz smutek, nasza radość, poczucie winy, strachu, dumy czy godności; bardzo niepraktycznie byłoby im zaprzeczać; a one bezpardonowo domagają się sensu;

jeżeli ktoś a priori odrzuca sens (jako niefizyczny, więc nienaukowy), jego istnienie, musi następnie odrzucić to, co oczywiste, a w konsekwencji samego siebie, jako osobę; czyni to, nie zważając na absurdalność posługiwania się cechami osobowymi w celu odrzucania tych cech; odrzuca się sens, by móc bez wewnętrznego konfliktu schlebiać swojej zwierzęcości; tak oto antropocentryzm jawi się jako kryptozoocentryzm;


co u nas

człowiek

porządki są dwa; poznawczy i genetyczny; poznawczy porządek pozwala nam po wyglądzie poznać człowieka; porządek genetyczny wskazuje na to, co sprawia, że człowiek wygląda tak, a nie inaczej; porządek poznawczy prowadzi nas od tego, co powierzchowne, do tego, co istotne; porządek genetyczny - odwrotnie; porządek genetyczny nie jest poznawczym, to jasne; porządkiem poznawczym posługujemy się, żeby dotrzeć do sedna; żeby opowiedzieć, kim jest człowiek, a nie jak wygląda, musimy się przestawić na porządek genetyczny;

oczywiście można przeczyć wyjątkowości człowieka; ale wtedy trzeba konsekwentnie zaprzeczyć temu wszystkiemu, z czego ta wyjątkowość miałaby wynikać - realnemu istnieniu wartości: piękna i dobra; pewnie także i prawdy, bo jak można mówić o prawdzie w świecie pozbawionym pojęć? tak, im też trzebaby zaprzeczyć, a może ktoś wie dlaczego?

co u nas

Obywatelstwo

każdy z nas jest przede wszystkim człowiekiem; każdy - czy to wierzący lub nie, czy to mający jakieś przekonanie lub nie - jest najpierw osobą, która ma prawo do wolności światopoglądu, marzeń, przekonań, wiary; każdy ma najpierw prawo do własnego człowieczeństwa, do kształtowania własnej osobowości, do realizowania siebie; każdy ma prawo do tego, by u podstaw jego życia było to, co jest mu najbliższe, więc właśnie do tego, co dla niego fundamentalne; w społeczeństwie każdy jest najpierw jednostką, a dopiero potem członkiem zbiorowości; dopiero człowiek świadomy swej istoty, swego człowieczeństwa, a zarazem doceniony i doceniający innych ludzi, tworzy z nimi relacje - te prywatne, do których ma prawo w pierwszym rzędzie, bo są mu bliższe, i te oficjalne; człowiek, który najpierw jest osobą-jednostką, ma prawo do tworzenia struktur; osoba-jednostka ma prawo do realizowania wspólnych celów i dbania o wspólne wartości, a co za tym idzie osoba-jednostka ma prawo do używania odpowiednich narzędzi, jakimi są te struktury: grupy nieformalne, stowarzyszenia, państwo; człowiek najpierw jest człowiekiem, dopiero na końcu jest obywatelem; czy to wierzący, czy nie; czy to katolik, czy muzułmanin, buddysta itd.; czy to teista, czy ateista, a może agnostyk; każdy z nich najpierw jest sobą i ma prawo w pierwszym rzędzie do tego, co w nim istotne, do tego co uważa za ważne; nikt nikomu pod żadnym pozorem nie ma prawa wmawiać, że najważniejsze w jego życiu jest jego obywatelstwo; bo obywatelstwo to tylko narzędzie; narzędzia używa się w jakimś celu; cel zawsze jest ważniejszy od narzędzia;

co u nas

Teocentryzm

bliskość Boga; błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą (Mt 5); serce oznacza sedno, istotę (nie uczucia!) człowieka; jeżeli bliżej człowieka jest sam Bóg (twierdzili tak na przykład św. Paweł, św. Augustyn, mistrz Eckhart), to wnioskujemy, że w sercu - w istocie samej - człowieka jest właśnie Bóg; istotą jest? w istocie jest?

stwarzanie to coś innego niż wytwarzanie czegoś obok siebie; stwarzanie to udzielanie aktu istnienia, jak uczy św. Tomasz, który powiada także coś więcej: istnienie każdego stworzenia jest zapodmiotowane w istnieniu Boga; inaczej: każde inne istnienie czerpie z istnienia Boga; Bóg udziela światu swojego własnego istnienia; cały czas; więc cały czas stwarza (to udzielanie jest NA POCZĄTKU - "Na początku Bóg stworzył...", "Na początku było Słowo..."); stwarzanie rzeczy nieożywionych i ożywionych jest inne, skoro inne są skutki; jeszcze inne jest stwarzania człowieka - [ludzkiego] bytu osobowego; Bóg udziela człowiekowi (ludziom) siebie; nie tylko istnienia ale i innych cech, w tym osobowych ("na obraz Boży go/ich stworzył");

cóż więc powiedzieć, jeśli nie ma innego bytu poza Bytem? Jedyny Bóg nie stwarza innych bytów poza Sobą ("w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy"), bo nie byłby jedynym, ale nie powiela też przecież siebie samego w sobie samym (to też nonsens); a jednak stworzenie jest faktem - istniejemy, choć nie jesteśmy Bogiem;

stwarzać, to, w przeciwieństwie do tworzyć, nadawać istnienie (tworzyć, wytwarzać to tylko formować, składać itp.) - ale cóż to znaczy nadawać istnienie, nawet jeśli wiemy już, że oznacza to udzielanie Bożego istnienia? Boże istnienie oznacza JEST; Bóg JEST; JEST jest więc nadawane/udzielane człowiekowi; powiedzieć "człowiek jest" to za mało, jeśli chce się ująć fakt stworzenia przez nadanie JEST człowiekowi; nadanie przez Boga; powiedzieć "człowiek jest Bogiem" lub "Bóg jest człowiekiem"? o nikim, poza Słowem wcielonym, tak nie mówimy, i wiemy, przyglądając się sobie, że nie możemy; Bóg stwarzając nas nadał nam odrębność, czyli osob-ność;

Bóg jest więc bliżej człowieka niż on sam;... nie powiem "Bóg jest mną", ani "jestem Bogiem", mimo że właśnie ocieram się o sedno tej tajemnicy bliskości Boga; Bóg STWARZA mnie; ale tu się od tajemnicy oddalamy; żeby ująć stwarzanie, udzielanie własnego istnienia, odrębność stworzonego bytu, a zarazem jego niesamodzielność, trzeba by powiedzieć chyba "Bóg JEST mnie, Bóg JEST ciebie";

dlatego relacja między człowiekiem a Bogiem jest jedyna w swoim rodzaju, zupełnie niepowtarzalna; żaden człowiek nie stwarza drugiego człowieka - nie udziela mu siebie aż tak totalnie, jak czyni to Bóg; a w tej relacji inne są więc też wiara, nadzieja i miłość; inaczej można ufać Bogu, który "jest mnie", niż człowiekowi, który co najwyżej mnie formuje - jest obok mnie; inaczej możemy siebie oddawać człowiekowi, a inaczej Bogu, który "jest mnie", więc mnie nie oczuka, nie zdradzi, w żaden sposób nie skrzywdzi; w żaden sposób mnie nie zniewoli, bo Jego wola JEST moją wolą, tak samo właśnie, jak On JEST mnie;

Bóg jest mną, a zarazem nie jest mną; zatem ja jestem Nim, choć Nim nie jestem; On jest we mnie - ja jestem w Nim; to przeniknięcie - Komunia - mistyka Zjednoczenia; z niej wynika, że kiedy grzeszę, obracam się przeciwko Bogu, ale i przeciwko sobie samemu, przeciwko swojemu człowieczeństwu; przeciwko swojemu życiu i ku własnej śmierci; natomiast żyję w pełni i jestem szczęśliwym, kiedy pełnię wolę Boga;wtedy jestem prawdziwie wolny, gdy wszystko, co mam, i ja sam, jestem Jego własnością;



posłowie

Na zakończenie Roku św. Pawła

Dlaczego właściwie Kościół pierwotny tak bardzo skupił się na głoszeniu Chrystusa zmartwychwstałego? Oczywiście wcześniej ukrzyżowanego. Ale dlaczego zmartwychwstałego i żyjącego? Przecież nikt nie miałby pretensji do chrześcijan, gdyby po prostu głosili myśl swego Nauczyciela. Czy ktokolwiek oczekiwał od chrześcijan czegoś więcej od humanizmu? Słuchacze, zdaje się, z zaciekawieniem słuchali. Dopiero gdy mowa o zmartwychwstaniu była, stukali się w głowy mówiąc "posłuchamy cię innym razem". I rozchodzili się do domów. Czy to na rękę chrześcijanom było, żeby komplikować proste sprawy i utrudniać światu przez to ich przyjęcie? Mogli przecież jak Platon kilkaset lat wcześniej założyć szkołę, w której propagowaliby myśl Jezusową - rozwijając przy tym swoją oryginalną doktrynę. Nie narażając się przy tym na tyle niebezpieczeństw.



okładka

(grafika: malarz seba)

© Podziemne Pismo Tajniak