PODZIEMNE PISMO TAJNIAK
dodatek F - 22 lipca 2006

Wstęp

Zagadka

A czy wiesz, mnichu, że ja mógłbym cię powiesić,
i obaczym, czy przeor potrafi cię wskrzesić.
(Adam Mickiewicz, Dziady część III)

Przewartościowania domagał się Fryderyk Nietzsche. Postawienia świata na głowie. Nie zauważył. Nie zrozumiał. Oto przecież w zasięgu ręki miał to, o co się tak awanturował. To, czego nienawidził zarazem.
Może nie chciał aż tak wiele. Może nie uniósł ciężaru, a może po prostu o nim nie wiedział.
Że trzeba umrzeć, aby żyć, wyrzec się wszystkiego, żeby otrzymać największy skarb, zaprzeć się siebie, by siebie ocalić, uznać swą słabość, by zdobyć siłę. Że jeśli się wywyższyć, to na krzyzu. Jeśli założyć koronę, to cierniową. Jeśli na zło odpowiadać, to dobrem.
Jest radykalność postulatu. Tak, Bóg umarł. Naprawdę umarł. A tego już nadczłowiek unieść nie potrafił.

HARDTUSEJ





mnich Miodek

Przypadek mnicha Miodka

Mnich Miodek powiadał zwykle, że jest mnichem z przypadku. Cóź to jednak jest przypadek - zastanawiał się ostentacyjnie. No bo to ostatecznie nie wiadomo, a definiuje się tak, jak komu się z takiego czy innego względu podoba. Czyżby więc przypadek był tym, co człowiek zań uważa? To zbyt skomlikowane jest, żeby przypadkowi przechodnie mogli mnichowi na to pytanie odpowiedzieć, choć niektórzy próbowali. Aż raz odpowiedział człowiek-filozof. On odpowiedział inaczej niż inni, ale trzeba przede wszystkim zaznaczyć, że on przypadkowym przechodniem nie był. Bo czy człowiek-filozof może gdziekolwiek przechadzać się przypadkiem? No, chyba że inaczej zdefiniujemy przypadek.
Ale do rzeczy. Na okoliczność chciwości przypadkowych niektórych przechodniów - bo przecież nie wszyscy przechodnie są chciwi - mnich wymyślał legendy różne. Miało to na celu wysłanie ich, a najlepiej odesłanie, bo mnich Miodek nie za bardzo miał ochotę rozdawać wszystkim te złote diademy, naszyjniki i inne takie. Zresztą ich nie posiadał, a to tylko legenda mówiła co innego. Ichnia legenda. Państwo tego nie wspomagało.
Urywały się telefony do Miodka. Nie wiemy jak to się stało, że numer jego aparatu stał się tajemnicą poliszynela, jednak historycy bezradnie stają tu przed faktem i mogą jedynie rozłożyć ręce, gdy ich spytać jak, skąd i dlaczego. Zresztą nie tylko o to można by ich pytać i reakcja byłaby podobna. Cóż to jednak jest prawda historyczna. Nie ma czegoś takiego i niejeden historyk to podkreśla. Powołajmy się więc na niejeden autorytet.
Gdy mnich Miodek odbierał telefon, opowiadał relacje dotyczące historycznej prawdy. Nie zawsze jednak odbierał. Szczególnie wtedy nie odbierał, gdy dzwonił jakiś zastrzeżony numer. Niektórzy odbierali to niezarewelacyjnie. Obrażali się. Ale nie wszyscy i to chyba dobrze.
Na początku XX wieku przeprowadzono wiele kolejnych prób mających na celu dotarcie do historycznej prawdy. Przez chwilę nawet myślano, że już lada chwila, lada wręcz dzień, góra tydzień, prawdę tę kurczowo złapie się za nogi i nie puści. A wszystko się od niej wydębi, dusząc ją bezlitośnie. Prawda jednak okazała się bezdusznie tajemnicza. I vice versa. Okazało się bowiem, że sam fakt badania prawdy już tę prawdę zniekształca. Pierwotnie zniekształconą prawdę następnie opowiadano zniekształcając ja jeszcze co najmniej dwa razy - poprzez interpretację i kodyfikację językową.
Kto więc wie, jak było naprawdę? Nawet ci najbardziej dociekliwi mogą tego nie wiedzieć. Bo wcale nie jest powiedziane, że muszą. Ostatecznie mogą wiedzieć przypadkiem, nie wiedząc o tym. Ale czy tego rodzaju wiedza się liczy? A co powiemy - pytał retorycznie mnich Miodek popijając swój miodek - jeśli ktoś myśli, że wie, bo nie zdaje sobie sprawy z trudności wiedzotwórczych, a zarazem przez przypadek rzeczywiście udało mu się zgadnąć, jak jest rzeczywiście?
To pytanie nie pozostało bez echa. Odpowiedziały na nie jakieś dziwne stwory. Jak lama. To przypomniało Miodkowi ostatnią wyprawę do Tybetu. Płaskowyż Tybetański był tym, do czego Miodek lubił wracać. Jeśli nie pamięcią, to przynajmniej palcem po mapie. Podczas jednej z takich wędrówek spotkał się z Grzegorzem Złotoustym, który podróżował tą samą metodą. Doszło nawet do krótkiej, niekoniecznie grzecznościowej, wymiany zdań.
Co by było, gdyby rzeczywiście, jak głosi legenda, świat powstał w wyniku wielkiego wybuchu?
Kim była swawolna Gigi? Co zbierał Adaś na tych dzikich plażach, których już nie ma? Co wydarzyło się 25 lutego? To ważne pytania o własną historię. Bez historii człowiek traci swą tożsamość. Pamięć i tożsamość.
To był jednak czas tajemniczego prowadzenia się mnicha Miodka. Nie chciał on bowiem, żeby ktokolwiek coś o nim wiedział. Szczególnie coś z rzeczy, które dotyczyły tego, o czym nie chciało mu się nikomu mówić. A może po prostu miał zachciankę, by otoczyć się aurą tajemniczości. Stąd też obecność w jego otoczeniu pewnego wróżbity eremity, który, jak Konrad W., działał podstępnie. I nikt, poza Miodkiem, nie domyślał się, że ów wróżbita, Erazm zresztą, tylko udaje przyjaciela, a tak naprawdę z każdego zachowania Miodka czyni zaraz depeszę. Miodek wiedział, jednak nic nie mówił. A skąd my o tym wiemy? Nie wiadomo. Przecież eremita Erazm nie wiedział, że Miodek go przejrzał, poza Miodkiem nikt nic nie wiedział, a sam Miodek też, jak wiadomo, pary z gęby na ten temat nikomu nie puścił. No i przecież kołonotatek na ten temat nie czynił. Głupi nie był.
W każdej chwili mogło zjawić się cierpienie. W każdej chwili mógł nasz bohater wpaść w pułapkę śmierci. Z każdą też chwilą upływał moment za momentem. Nie dręczyło to Miodka za bardzo, ale z całą pewnością natchnęło do pracy. Inspirowało go też krętactwo Erazma, który nawet nigdy nie powiedział skąd jest. Po miesiącach intensywnych badań odkrył zasadę zachowania momentów. Szczególnie chodziło o moment pędu, czyli o tak zwany kręt. Innymi słowy Meander po prostu. Tyle że nigdzie tego Miodek nie zapisał, więc nie jemu się to dziś przypisuje. Zresztą historia zna wiele takich przypadków. Wiadomo przecież, że tak naprawdę to nie Chałubiński (lekarz i przyrodnik, odkrywca Zakopanego) odkrył Zakopane, nie Kolumb (żeglarz włoski lub portugalski w służbie hiszpańskiej; odkrywca Ameryki) odkrył Amerykę. Większość tych niby odkrytych krain przecież już dawno była zamieszkana. Jak musieli się czuć odkryci tambylcy? Któż to może wiedzieć. Choć można przypuszczać, że podobnie jak Jasiu.
Mnich Miodek, który akurat miał ochotę na miodek, sączył sobie jakiś napój bąbelkowy i kombinował, jak to zrobić, żeby się napić. Sytuacja była niełatwa z tego względu, że akurat siedział zamknięty na werandzie. Miodu nie było tu nawet za Chiny.
Natomiast czas i przestrzeń nie dawały mu spokoju. Dopóki wszystko jawiło mu się w postaci klasycznej, trochę jak u Arystotelesa, trochę jak u Newtona (Izaaka), nie był specjalnie zdziwiony, ale też jakby mniej rozumiał. Był jak Pascal pośrodku wszelkich możliwych nieskończoności zawieszony i nie wiedział, dlaczego akurat on. Nie wiedział, ale też zbytnio się nad tym nie rozczulał. Skoro inni zdawali się tego nie zauważać (tej obecności w najbardziej wyróżnionym punkcie nieskończonej czasoprzestrzeni, w samym jej środku bezwględnym), trochę głupio było mu robić z tego wielkie halo. Jakiekolwiek nawet właściwie robić było mu niezręcznie. Nawet nie dlatego, że żal mu było ludzi, których przecież by zszokował swym odkryciem. To mu nawet do głowy nie przyszło, bo był przekonany, że przecież oni o tym wiedzą. Po prostu myślał, że skoro sami milczą, problemu publicznie nie podnoszą do rangi, to pewnie już dawno go sobie rozwikłali. Mylił się, jak wiemy.
Czas i byt spokoju mnichowi nie dawały. Szczególnie gdy podróżował kajakiem gdzieś między Zbicznem, Uklem a Wielkimi Partęczynami. W okolicach Bachotka. No i Kortowa też, co sobie będziemy żałować.. Przypomniał sobie wspaniale wysmażone frytki (pewnie dlatego, że na łoju baranim - z obrzydzeniem myślał, ale pewien być nie mógł, a przynajmniej nie był), przed oczami stanął mu też kiosk z fajnymi gazetami w sam raz na sezon ogórkowy. Włączył sobie płytę pewnego zespołu nie do końca mniszego, ale ulubionego i grającego reggae, jak dla niektórych "zbyt elektroniczne" (irracjonalny argument - pomyślał z poczuciem bezsilności i machnął wirtualną ręką). Wtedy wszystko mu się więcej niż przypomniało. Aż się rozpłakał, bo wrażliwym był Miodkiem.
Wszystkie te piosenki dziecięce, które śpiewała wtedy dziś już pięćdziesięcioletnia młodzież[1], wydały mu się teraz symbolem jakiegoś moralnego, choć niesprecyzowanego zwycięstwa. Bo kto wtedy był naziolem, dziś jest młodym wszechwiceprezesem i ma wszechsklerozę.
- Nie wiem czy jestem na tym zdjęciu, powiedziałbym że nie, ale pewnie znajdziecie jakieś, na którym ktoś mnie rozpozna. Pewnie nawet ktoś utrwalił, jak podnoszę rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Ale to nie tak. Przecież krzycząc "sieg heil" dodawałem w myślach "ale na niby" - tłumaczył się jeden z nich przed sądem akurat nie lustracyjnym, bo lustracyjnym rządzili byli naziole. Miodek ziewał. On też miał kiedyś szesnaście, siedemnaście lat. Tymczasem ten kontynuował: - byłem szczeniakiem, za błędy młodości przepraszam.
Błędy młodości to rozpusta, pijaństwo i hazard w wieku trzydziestu lat - myślał Miodek. Coś mu wpadło do oka.
I, proszę sobie wyobrazić, to był właśnie ten moment, kiedy coś zapukało (nie wiadomo co, bo skąd) i w pokoju pojawił się dostawca lemoniady. Miał jej całe pudełko, czyli dziesięć butelek. Tych co kosztowały osiem złotych w skupie (po piwie płacili dychę). Kiedyś to były czasy.

po angielsku napisał John Brosman





mnich Miodek

Pożyteczny wynalazek

Mnich Miodek, jak stwierdził przeor, nadawał się do wielu pożytecznych działań. Choć nie był częścią świata, zdawało się, że był, jak się to przedstawia, dziewiętnastowiecznym prekursorem estetycznej uciechy, na której dnie czai się ukryta czarna rozpacz popijająca czarną kawę. Nabrawszy dystansu do siebie i świata piła coraz mniej, aż w końcu znikła zgodnie z powiedzeniem, że jak trwoga to do Boga. Drobiazgowo rozwazywszy tę sprawę, a zwłaszcza na straszliwym przykładzie pewnego rycerza ze średniowiecza, powiedział wnet, że sytuacja rodzinna ułożyła mu się w ten sposób, iż musiał "przejść na inną formę życia".
- O, w pytę - rzekł ów przeor, gdy zobaczył cudo niewido wykonane własnoręcznie przez mnicha Miodka, co to akurat miał przypływ dobrego humoru i skonstruował mały michnik do przenoszenia mokrej odzieży z pralki do suszarki, który od tradycyjnej michy różnił się głównie płcią, a potrzebny był wspólnocie, żeby nikt nie patrzył na nikogo już, jakby mu ten drugi wyjadł. Czy się to sprawdziło, nie wiemy. Możliwe, że skutek nie wpłynął na założoną w planach przyczynę, bo wyrachowanie wyrachowaniem, ale nie jesteśmy zawsze w stanie przewidzieć wszystkiego, o czym mówi nam teoria deterministycznego chaosu i praktyka długoterminowych prognoz pogody, gdzie terminem długim są już dwadzieścia cztery godziny. Na szczęście miał przeor linię długą, którą własnoręcznie skonstruował na laboratorium z przyrządów półprzewodnikowych, jednakowoż przez pomyłkę.
- O, w jodełkę - dodał ów, kiedy mnich zademonstrował działanie swego wynalazku, co do którego już zapomniałem, jak się nazywa, ale nie zapomniał Miodek, który poczuł smrodek. To przepalał się silniczek opatulony w pled z racji tego, że w nocy było chłodno, trochę chmur i deszczu na Podlasiu, a najcieplej na Dolnym Śląsku i Wielkopolsce, około trzydziestu stopni w potocznym cieniu. O ile można w tych warunkach mówić o cieniu. Dobre rozważania na jego temat snuł niedawno pewien pisaż podróżnik, którego książkę czytałem przed chwilą, a jak skończę ten wykład, to poczytam znowu. Jak państwo zechcą, to pożyczę państwu do skserowania, tylko żeby mi oddać jeszcze dziś, bo nie przeczytałem do końca, a bardzo mi się podoba i trudno mi się oderwać, co nawet objawia się tym, że o mały włos byłoby mnie tu nie było. Szedłem bowiem ulicą czytając, a fragment był tak ciekawy i wciągający zarazem, że w zaczytaniu tak mnie wzięło zaintrygowanie, żem zwolnił tak bardzo, iż autobus, ten na który szedłem, najpierw o mało mnie nie przejechał, a potem o głowę mi prawie nie uciekł. A jak już mnie wiózł, to przegapiłem przystanek, tak się zaczytałem.
- O, w brameczkę - zagaił przeor, gdy zobaczył, jak sprawnym ruchem ręki i nie tracąc zimnej krwi, o ile można mieć taką w tym upale, mnich Miodek ugasił mikroskopijny pożar w swym wynalazku, którego nazwę mam na końcu języka, ale której nie pomnę, i całkiem szybko wymienił silniczek na nowy, tyle że z wbudowaną turbinką, która nie wiadomo do czego służyła. Pewnie do niczego, ale to nie jest pewne. Był to prawdziwy fakt, tyle że podany w sposób umowny, bo symboliczny, a żeby go pojąc, trzeba się najpierw umówić co oznacza co w całej tej historii zakodowanej w to o czym mówię. Oczywiście nie każdy z obecnych tam mnichów o tym wiedział, dlatego brnął dalej, faktów sobie nie uświadamiając ale za to rozwijając swoje rózne młodzieżowe zainteresowania wiele zawdzięczając rodzicom.
- Czacha, zią - rzucił przy wejściu opat z klasztoru obok wszedłwszy niepostrzeżenie. Wszystkie mnichy zasalutowały i rzuciły się na opata w granicach normy, bo znały zasady i wiedziały, że pewnych rzeczy nie wolno. Ale to już był taki czas, że obecne były narkotyki na świecie, a oni nie mieli z nimi bezpośredniej styczności. Czasem tylko widzieli, że ktoś jest pod ich wpływem i zgłaszali ten problem, gdzie trzeba. Potem, po siedmiu latach i za siedmioma górami mieli przerąbane z powodu lustracji, kiedy to do władzy doszla partia narkomańska Wolność i Popiół. Mnich Miodek też był lustrowany, tyle że w zwierciadle, niejasno. Znał pewne sztuczki he he he...
- Osz... - mawiał półkownik przesłuchujący całe popołudnie i wieczór. Zadzwonił telefon. To dzwoniła jego przyszła żona, która powiedziała:
- Wiesiu, kocham cię.
To zmieniło jego życie na całe życie.
- O, psia mać - zapodał przeor, gdy ujrzał opata, co mu powieka lata.
- O, w mordę - wykrzyknął przeor po chwili, bo stresu nie wytrzymał płynącego z tego, że w radiu tymczasem skończyła się audycja i nie zaczęła nowa. Znowu redakcja dała bladego ciała puszczając coś z empetrójki. Plejer się zawiesił, jak to bywa między kawałkami, no i na cała noc radiostacja zamilkła, bo wszyscy pracownicy spali. Nawet cieć, który i tak nie wiedziałby, co zrobić. No a przeor czekał na program o takim jednym facecie. Miał być wyemitowany w okolicach północy. No i się nie doczekał, bo choć się poświęcił i do północy jakoś wytrzymał bez snu, aż wody w kropidle zabrakło, z audycji nici. To wszystko przez ten mały budżet nikły.
Radio radiem, etniczne czystki polityczno-swiatopoglądowe akurat na czasie, mnich Miodek aż się zachłysnął.
Ktoś chyba w taksówkę wsiadł i przyjechał, bo nagle radio zaczęł grać od nowa. Jakaś rzewna piosenka rozległa się i obudziła przeora, który powiedział:
- O rety, która godzina?
- Piłeczka jest okrąglutka, a brameczki są dwie - usłyszał odpowiedź.
- Kto tu jest!?
A to byli semiwegetarianie, którzy przechodzili tędy w marszu równości z żądaniem zaliczenia ich do wegetarian. Niechcący pobili się z fleksitarianami, którzy przechodzili tędy w tej samej intencji. Jedni i drudzy wzięli się wzajemnie za kontrdemonstrację i zaczęli obrzucać się mięsem, czego przeor znieść nie mógł. Przypomniało mu się jak niektóre gnostyckie sekty też chciały być zaliczone. I jak Łódź żadała dostępu do morza, bo wtedy jeszcze go nie miała. Wywołało to postmodernistyczną lawinę. Ułani zażądali dostępu do gąsięnic. Naziole - do socjalizmu. Wieśniacy - do ratusza. Analfabeci - do prasy. Moszki - do gazu. Półanalfabeci - do Faktu. I tak dalej. Wcale nie było to śmieszne.
- Wegetarianizm wegetarianizmem, ale raz w tygodniu schabowego trzeba zjeść - nieprecyzyjnie wyraził się przeor i ruszył po omacku w stronę lodówki, bo był zaspany i nie wiedział, co robi. Obudził się na trzydziestym stopniu, bo szedł po schodach. Windy nie było. Została zdjęta i to szkoda niepowetowana była.
W końcu zapadł zmierzch.
- O laboga! - ktoś wołał. Nad sobą płakał.

po angielsku napisał John Brosman





mnich Miodek

Profesor Butko w Złotnikach

Przygodę mnicha Miodka w Złotnikach Kujawskich odnotowuje lokalny dziejopisarz Maurycy. Jeśli mu wierzyć (a możliwe, że wtedy nazywały się one Żlotnikami; jest taka hipoteza, ale nikt jej nie poparł jak narazie), to mnich ze swoim bratem, też Miodkiem, pili miodek i tańczyli kujawiaka w tej miejscowości aż trzykrotnie. Raz w drodze do Sopotu, potem w drodze z Sopotu, a następnie w drugiej drodze do Sopotu. Dlaczego nie odnotowano powrotu mnicha Miodka z Sopotu przez Złotniki poraz drugi? Być może z jakiegoś względu mnich wracał przez Włochy lub Pragę. A może nie zabawił w Złotnikach dłużej. A może przechodził tędy w kapturze. Trudno zgadnąć.
Chodzi o to, że jak raz sobie Miodek zajadał karmelki bez butów, bo na plaży sobie leżał nie mogąc sobie wyobrazić, że to pustynia, bo tyle ludzi było wokół, że to nie do opowiedzenia, przyrzał się mnich tłumowi i co się okazało? Mianowicie to, że plażowicze składali się głównie z eremitów, cenobitów, anarchoretów, ascetów, monastyków, pustelników i innych buszmenów. Każdy z nich najwidoczniej przyjechał tu na swoje wakacje. Interes się w mieście kręcił, na promenadzie codziennie grało Demono, a wczasowicze pogrywali sobie w Diablo w pobliskiej wirtualence kawowej. Jeden kartuz w rajtuzach uprawiał piłkę plażową. Po owocach ją poznano.
Tak, to było wtedy, gdy Złotniki znajdowały się tuż nad Morzem (Bałtyckim). A zauważono w tym czasie wprawnym okiem Miodka, że ląd pożera Morze w zatrważającym tempie pół metra rocznie plus minus dwa. Ta informacja zostawszy rozpowszechniona w lokalnej prasie zadziałała jak samospełniająca się prognoza pogody i już rok później można było na skarpie postawić ścianę. Po trzystu latach, gdy ląd zjadł już około dwóch kilometrów morskiej wody w linii prostej, dobudowano do niej resztę kościoła i do niego chadza teraz Dziunia.
Co i rusz któryś z tych cudaków nie wiedział czy Dziunia jest ze Złotnik czy ze Złotników, więc szedł po poradę językową do mnicha, a ten cierpliwie tłumaczył, która forma jest właściwa i czy przypadkiem ta druga w bardzo potocznej mowie kodowanej dźwiękowo nie jest dozwolona od biedy.
Weranda, której uzywał mnich Miodek, słynny z upodobania miodków, choć zdania są podzielone czy bernardyn, bo widziano go rzekomo nawet w stroju jezuity ze dwa razy, co nie do pomyślenia, bo niejednego jezuity nie widziano w życiu w sutannie ani nawet w koloratce, a powołałbym się tu na przykład mnicha W. O. z kresów wschodnich, który jednakowoż mnichem nie jest, bo mnisi w nowoczesnych zakonach nie występują, no chyba że zastosować inną nomenklaturę. Taką nomelnklaturę stosował na przykład raz pewien znajomy mnicha M., niejaki profesor Butko. Mawiał on, że człowiek to nie osoba, tylko jednostka. Spotkał się z buntem, choć nikłym. Bo choć jednostki spotykamy w fizyce, a nawet matematyce, to większości zdawało się, że rzeczywiście są jednostkami tworzącymi ciało tak zwanego społeczeństwa. Profesor Butko miał łeb, jak to się mówi, nie od parady, a pomyślunkiem swym dawał niejednemu do myślenia.
ONI wykorzystali talent Butki. Zrobili sobie z niego nie powiem co.

po angielsku napisał John Brosman





mnich Miodek

Przekorny mnich

Deszcz padał od rana. Strasznie się to dłużyło. Mnich Miodek chodził po ośrodku znudzony. Zwiedzał. Ale co tu zwiedzać? Szwendał się po korytarzach przyglądając pielęgniarkom, gazetkom ściennym, czarnym smugom na ścianach. Starsza pani mijała go czasem o lasce. Także targana nudą.
Okna były tylko w końcach korytarza. Normalnie w półmroku ciągnęła się nieciekawa ściana. Czasem jakieś drzwi lekko uchylone. Gazetka ścienna.
Ściągnął skarpetki, żeby nie było tak gorąco. Paradoksalnie od ścian bił lodowaty chłód.
Współtowarzysz Miodka, Mieciu, obecny tam z racji delegacji, znany był w swoim towarzystwie z wkładania sobie do głowy różnych rzeczy. Nie była to jednak, wbrew wielu pozorom i krążącym opiniom - bo Miecio prawdziwie inteligentny zdawał się być - wiedza. Ani ta ogólna, ani nawet szczegółowa i doraźna, jak choćby wiadomości z kraju i ze świata, kurs euro, czy nazwiska obecnych ministrów, czego przede wszystkim wymagała pani od wiedzy o społeczeństwie. Otóż Mieciu wkładał sobie do głowy przedmioty jak najbardziej fizyczne. Nikt nie wiedział ani którędy je tam umieszczał, ani jak one się tam właściwie mieściły i stąd też brało się zaciekawienie w ludziach. Prosili go o bis mile przy tym łechtając, schodzili się z różnych osiedli, patrzyli oczami.
Spece od języka byli bezsilni - język bez informacji stał się nic niewarty.
- Mówię dobrze z wyjątkiem chwil, kiedy mowię źle albo nic nie mówię - imaginował sobie Miodek po zdjęciu skarpet. Mówiono, że jest mistykiem. Tłumaczono się tym, że wiedział na czym polega byt i niebyt. Bez zbędnego tłumaczenia i zadawania pytań rozumiał podobno te (i oczywiście inne) rzeczy intuicyjnie (podobno byt i niebyt to jeszcze nie rzeczy). Paradoksy, nad którymi głowili się naukowcy lub filozofowie, dla niego po prostu były dowcipnym skwitowaniem cudu stworzenia.
- Odliczywszy te chwile, kiedy mówisz źle lub nic nie mówisz, to zawsze mówisz dobrze - odparował mu Miecio, wkładając sobie do ucha Bursztynową Komnatę. - Jeśli nie liczyć przecież rzeczy których nie ma, to wlasciwie wszystko jest, bo są tylko te rzeczy, które są. A jeśli policzyć rzeczy, których nie ma?
Nastąpiła inwentaryzacja niebytu. Mieciu inwentaryzował cyferki, a Miodek literki, bo przy literkach lepiej mu się myślało.
- Ale czy cyferki istnieją? - namolność Miodka tego dnia nie miała sobie rónych. Przynajmniej w tym ośrodku wypoczynkowym. - Bo cyferki w matematyce to tak jak literki w mowie...
Filozof stawia pytania, na które nie ma odpowiedzi. To jest jego domeną i ograniczeniem. Filozof błądzi, szuka, kluczy. Kolejne pytania rodzą dziesiątki następnych. Filozof nie wie nic. O Miodku zaś mówili, że wie wszystko. Że wie CO jest CO. Gdy szuka, znajduje. Gdy prosi, dostaję. Gdy puka, otwierają mu. Gdy pyta, otrzymuje odpowiedź. Tak mówili.
- A jak za pomocą skończonej ilosci znaków opisywać nieskonczoność? Czy to się da? - pytaniami tymi na pytanie Miodka odpowiedział Mieciu, bo sam odpowiedzi nie znał.
Na te słowa weszła pielęgniarka niosąc basen.
Wszystkim obecnym, czyli całej trójce, jeśli liczyć też tę panią, przyszło do głowy, że tak, że wlaściwie za pomocą dwóch tylko znaków - zera i jedynki - można nieskonczonosc opisać, choć z ograniczoną dokladnością. Potrzebny jest jednak jeszcze tylko znaczek przewroconej ósemki, co w sumie daje trzy znaczki. A że to o jeden znaczek więcej niż się umawiali na początku, zaczęło się gadanie. Że jeden to zawsze nieskończenie więcej niż nic i że w związku z tym co za różnica czy jeden czy może pincet lub sto dziewincet. No ale dali se siana w końcu.
- Nigdy nie opisywalem nieskonczonosci - zwierzył się Miecio. - I nie zapowiada się, żebym kiedykolwiek to miał zrobić.
- Hmm... Za pomocą małego zawijasa zapisać calość? - spytał znowu Miodek, bo jako mistyk szukał zrozumienia. Tak jak wiara jest rodzajem pewności, Miodek-mistyk był rodzajem Miodka-filozofa. To jednak wykraczało poza przyjęte już w tych czasach nazewnictwo. Mistyka u Miodka filozofią była i odwrotnie, podobnie jak odbicie jest prawdziwym obrazem oryginału, a obraz (niczym symbol, który jest zarazem swoją treścią i esencją) jest właśnie tym, co przedstawia. W sposób mistyczny. Jak ikona. - Przewróconej ósemki? Ciekawe czy jest równanie, za pomoca którego można opisać całe królestwo bytów matematycznych. Może... x=x? A może raczej x=y? Nie jestem matematykiem tylko prostym mnichem... Może x+y=0? Całą nieskonczoność zamykamy w zerze... Ale to chyba jakis kruczek, pozorny paradoks? Czy nie? Lepiej zamknąć w zerze, niż w jedynce, bo sprowadzić do zera jest chyba łatwiej, choć pewnie wielu będzie chciało jedynkę, bo to więcej niż zero.
Miecio podał mnichowi ser pleśniowy, żeby sobie przekąsił, i stwierdził, że coś w tym chyba jest, bo z tą jedynką to chodzi przecież o to, że nieskonczoność podzielona przez nieskonczoność jest równa jeden właśnie, tyle że to akurat jest symbol bardzo nieoznaczony.
- Niby tak - zastanowił się Miodek wąchając ser dokładnie. - Ale taka, jak myślę, jest idea tej jedynki. Zdaje się, że zero, jeden i nieskonczoność to podstawy wszechświata, bo zero jest odwrotnością nieskonczoności. Nie ma więc nic dziwnego, że nieskonczoność można sprowadzać jakoś tam do zera. Tylko że niektórzy mogą z tego wyciagnąć pochopny wniosek jakiś i wolę nawet nie myśleć, co ludzie mogą wymyślić, bo możliwości jest więcej niż się zdaje. Jest ich nieskonczona ilość. Multum. A z nich rzeczywiście prawdziwych jest zero sztuk.
Cząstka niebiańskiej wspaniałości zabłąkana na ziemi. Miłość nigdy nie ustaje. Podobno mnich Miodek odpowiadał: Nie jestem mistykiem, jestem grzesznikiem. Ale tak naprawdę to zależało kto pytał.

pozdrawiam, John Brosman





mnich Miodek

Re-Ignition

Stało się to, czego bali się wszyscy współkoledzy Miodka. Tego mnicha. Autorytety padły ofiarą manipulacji. Poeci przestali pisać wiersze, a zaczęli uprawiać politykę. Wraz z nią także demagogię. Polityka dzieli, a że człowiek nie jest doskonałym, podziałom się poddał i złe emocje się w nim skumulowały w końcu przepełniając czarę goryczy. Bo inni byli źli, a my byliśmy dobrzy. Myśmy mieli rację, a oni nie. Oni nas, a nie my ich, oczerniali. A świat jest tak jednozaczny, jak u przysłowiowego Tolkiena: gdy jest wojna, to dobrzy biją złych. Niosą światu wyzwolenie niczym dobrzy bolszewicy gwałcący złe mieszkanki Berlina.
Autorytety skłócone od lat budziły współniepokój. Gdy zbliżyć się do nich, opluwali. Bo przecież jestem tylko człowiekiem, a i one są tylko ludźmi, więc godzi się pluć. Chcą nimi pozostać i to dobrze. Piedestalizacja to nie to, o co chodziło na początku ich drogi. Słusznie.
Autorytety jednak poszły w zaparte. Dziś już pięćdziesięcioletnia młodzież[2] znowu zaatakowała - katole, degeneraci i anarchiści. Skrajności z prawa i lewa. Dwadzieścia lat później.
Wiara. Miodek poznał, że to siła, która buduje czasem nawet wbrew wszelkiej nadziei. Wierzymy w siebie, w kogoś - w swoje lub jego możliwości, siły, człowieczeństwo. To właśnie wiara pozwala sprawdzić co kryje się za horyzontem, na dnie, szczycie, czy po drugiej stronie.
Wiara. Miodek poznał, że jest rodzajem wiedzy. Tak jak wiedza jest rodzajem wiary. Wiara i wiedza nawzajem się uzupełniają. Bez siebie byłyby niczym, nawet jeśli uciekać od tej myśli i jej ideologicznych skojarzeń (jakie spaczone są nasze umysły!). Wiedzieć można z pewnością zupełną, ale można tylko w połowie. Rzućmy monetą - orzełek czy reszka? Rzućmy kostką. Obliczmy prawdopodobieństwo.
Wiedząc można się mylić. Przy największej nawet pewności można tkwić w błędzie, więc w czym miałaby być wiedza lepsza czy gorsza od wiary, pytał Miodek.
Są tacy, co wiedzą, choć uwierzyć nie potrafią. Nie wierzą własnym oczom, nie wierzą uszom. Nie wierzą w rzeczy niebywałe, gdy są w szoku, ale i nie potrafią uwierzyć w rzeczy zwykłe zupełnie na trzeźwo. Nawet naukowcom wierzy się tylko do pewnego stopnia. Dopóki mamy do czynienia z rzeczami prostymi, jak '2+2=4', wiara nie sprawia trudności. Jeśli jednak pójść dalej, zaufanie zanika. Trudno przyjąć słowa matematyka, fizyka, chemika. A co dopiero, gdy przyjdzie nam obcować z nauką humanistyczną?
Tam, gdzie rozpanoszyła się ideologia, o wiedzę i wiarę jest doprawdy bardzo trudno. Tam, gdzie w grę wchodzi proza życia, zwykłe czynności dnia codziennego i to nie kończące się, ciągle zmieniające swe oblicze cierpienie, wiary i wiedzy ze świeczką szukać. Czas nawet z najmniejszą raną nie poradzi sobie tak dobrze, jak radzi sobie z największą ale niepielęgnowaną pewnością.
Życie jako przekazywanie genów. A w nim my. Jaka właściwie jest nasza rola? Pasażerów na gapę? Przecież ta cała sztafeta mogłaby się bez nas odbywać. Deszcz, żeby padać, rzeka, żeby płynąć, nie potrzebują świadomości. A że teraz ważniejsze jest przekazywanie memów niż genów? To tylko pozorna odpowiedź. Nawet taki zwykły prąd elektryczny, definiowany jako uporządkowany ruch elektronów, nie po to jest wykorzystywany, by przenosić elektrony, lecz by te falę wytworzyły. Falę, która informację przeniesie.
Niczym robak mnich Miodek przegryzł się przez te wszystkie skorupy. Był tropicielem i tropionym. Pouczanym i pouczającym. Wzgardzonym i wzgardzającym. Wydającym osąd i osądzanym. Skreślanym i skreślającym. Oklaskiwanym, nagradzanym, chwalonym - ignorowanym, wyśmiewanym, bitym. Wyrwany z kokonu cudzych myśli nie był już nimi i nie był też sobą. Zmarł. Narodził się na nowo. Być może teraz on miał coś powiedzieć. A może w długiej kolejce do ambony na forum był właśnie ostatni. A może teraz miał słuchać. Bo to przecież dopiero początek.
Nic nie było już takim jak wcześniej. Mądrzy nic nie rozumieli. Wszystko stało się teraz swoją odwrotnością.

po angielsku napisał John Brosman





wywiad

W sprawie Azteków

Tajniak: Czy to prawda, że oni tam mało mięsa jadali i dlatego musieli się posilkować noworodkami, żeby uzupelniać białka?

Calac: To zależy kto i kiedy.

Tajniak: Wiadomo, Aztekowie zawsze. Na obiady jedli noworodki.

Calac: Nie musieli. Akurat tezę o głodzie białka zwierzęcego wysunął E.O. Wilson i to jest jeden z powodów, dla których się z niego śmieją. Noworodki akurat wrzucali raz w roku do wiru na jeziorze. Jadało się mężnych wojowników. Najsmaczniejsze ponoć było prawe udo.

Tajniak: Ale to byla teza dotyczaca Azteków czy tak w ogóle?

Calac: Dotycząca kultur Mezoameryki. Jakaś cząstka prawdy w tym może i jest, ale sposób argumentacji, a przede wszystkim kontekst teoretyczny Wilsona jest niedopuszczalny.

Tajniak: Historyk opisujący dzieje mnicha Miodka wtrącił to od siebie jako żart, który wspolcześni mu rozumieli, a to tylko my się teraz zastanawiamy, czy mówił serio, bo nie znamy dobrze realiów.

Calac: Cóż, nie wiadomo jak dawno od konkwisty był ów historyk w Meksyku. Być może nawet samo wspomnienie o mnichu Miodku wśród rdzennej ludności się zatarło. Kiedy spisywał swoją relację, co prawda każdy mały Aztek slyszał o mnichu Miodku, ale chyba już nic konkretnego o nim powiedzieć nie umiał.

Tajniak: Trzeba też pamiętać o tym, że to są bardziej anegdoty niż ścisłe historyczne opisy. Indianie nie przejmowali się pojęciem czasu i historyczności tak jak my przecież.

Calac: Zupelnie inaczej pojmowali czas niż my.

Tajniak: No wlaśnie. Dlatego niektórzy się starzeli szybciej, inni wolniej, a inni wręcz przeciwnie.

Calac: A jeszcze inni młodnieli. Zamiast się starzeć.

Tajniak: Myślę, że to Miodkowi pasowało. Dzięki temu przecież przewijał się też sam Miodek w historii jak przysłowiowy Barciś.

Calac: Jest taka kategoria postaci... Tom Bombadil, Drzewiec, mnich Miodek i Barciś. Śniło mi się ostatnio, że ogladałem Dekalog Kieślowskiego w kinie.

(...)

Rozmawiał z Calakiem
nasz tajny agent





poezja

wiersz o mnichu


sezonowe życzenia
od mnicha z kamienia

BratAmen





posłowie

Sens nadawania

Sens nadawania sensu życiu, mimo że marność nad marnościami i wszystko marność: jeśli wy, którzy jesteście bezsensowni, nadajecie sobie sens, to o ileż bardziej nada wam go Ten, który jest sensowny. Stąd sens rzeczy poszczególnych. Na przykład sens modlitwy wstawienniczej: jeśli wy, choć źli jestescie, wstawiacie się za sobą wzajemnie, to o ileż bardziej wstawi się za wami Ten, który jest dobry.
Opium. Życie nasze i my bez sensu jesteśmy, bo nie może mieć sensu coś, czego praktycznie nie ma. Nie może mieć sensu coś, po czym nic nie zostanie, wszelka nawet pamięć zaginie. Nie ma nas prawie wcale. Poza skończonym, a zarazem nieskończenie małym odcinkiem czasu, jest tylko pełna nieobecności naszej przestrzeń. A nawet w tym czasie, w którym bez sensu żadnego się znaleźliśmy, zajmujemy tylko nieskończenie małe miejsca w przestrzeni, a nieskończona przestrzeń pełna jest naszej nieobecności. I tej pustej nieskończoności czasoprzestrzeni niczego nie ujmuje ten punkt w czasie i punkt w przestrzeni, który zajmujemy, a który nawet gdyby był tak wielki, że wyobrażenie go sobie graniczyłoby z naszymi możliwościami, zawsze byłby skończony. A wszelka skończoność, nawet niewyobrażalnie wielka, jest zawsze nieskończenie mniejsza od nieskończoności. Jest niczym. Znieczulamy się więc. Opium. Wiara nasza życzeniowa, że może jednak jest inaczej. Jedni sobie mówią, że przecież życie nie musi mieć sensu, karmić należy więc zmysły i nie myśleć o tym, co nas by zmartwić mogło. Drudzy, że przecież nawet się nie zorientujemy, kiedy nas już nie będzie, więc po co się tym martwić, cieszmy się tym co mamy. Jeszcze inni mówią o nagrodzie i karze po śmierci za dobre lub złe uczynki tutaj. Wszystko to to wiara życzeniowa, a tym właśnie jest opium dla mas. I nie ma szczęścia, bo czasem przychodzi otrzeźwienie. Przychodzi ból, przychodzi starość. I coraz większa świadomość tego, że wszystko przemija, a to wszystko, w co wierzyć by się chciało, jest niedotykalne - wymyślone i niesprawdzone. I nie ma sensu. I jest tylko opium, znieczulenie, które na chwilę przynosi ulgę, aż w końcu zabija.
I nie ma życia. Ciało to trup, który czasem się jeszcze rusza. Jak kogut z obciętą głową biegający jeszcze po podwórku.
I rzeczy też nie istnieją. Dlaczegóż by miały istnieć? Jest tylko substancja, plazma jakaś taka. Cząsteczki elementarne obijające się o siebie. To nawet nie są te 92 atomy, bo niby czemu by miały być.
O ile oczywiście można używać słowa cząsteczka. Może to tylko taka maź nieokreślona. Lepszym pewnie byłby wyraz neutralny substancja. Ale to przecież tylko nic nie znacząca nazwa. Na dodatek zajęta już.
Więc to jest materia, która, nie wiedzieć czemu, czasem jawi się jako masa, a czasem jako energia. Poza materią nie ma nic. Rzeczy nie istnieją, bo być rzeczą oznacza mieć nie tylko materię ale i istotę. Istota nie jest materialna.
Rzeczy nie istnieją, bo pozytywiści odrzucają metafizykę. Nie ma sensu przecież mówić o czymś, czego nie można doświadczyć - powiadają. A istoty, jako niematerialnej, doświadczyć się nie da. Zatem jest tylko substancja. W sensie jak najbardziej pierwotnym. Materia bardziej niż pierwsza. Rzeczy już nie istnieją.
Spróbujesz zaprzeczyć?
Zatem nie ma moralności. Żadnej. Na pytanie o to, co jest dobre, a co złe, nie ma odpowiedzi, a idąc tropem tych panów od niemnożenia bytów, trzeba wręcz przyjąć za dogmat, że pytanie o dobro i zło jest najzwyczajniej bezsensowne i nie na miejscu. Nawet jeśli tylko mówić o słuszności, o użyteczności i tym podobnych ideach, nie poruszamy się tu na jakiejkolwiek płaszczyźnie. Etyka chrześcijańska? Utylitaryzm? Instynkt samozachowawczy? Moralność minimalna? Prawo jednego czy drugiego państwa? Jeśli nie znajdziemy dla jednej z nich - lub jakiejkolwiek innej - pewnego fundamentu, pozostanie nam tylko dogmat. Czyli mnożenie bytów podane do wierzenia. W świecie cząstek elementarnych dobro i zło ani też jakakolwiek słusznośc czy niesłuszność nie istnieją. Nie istnieje też przyjemność, w którą możnaby stąd uciec.
Nie istnieją melodie. Są tylko pojedyncze nuty. Nie ma więc nawet akordów. Można by powiedzieć, że nie istnieją symfonie, bo przecież są tylko pojedyncze melodie. Ale melodie nie istnieją. Podobnie w człowieku niewiele jest duszy.
Ironia losu, bo nauka w tym wszystkim właściwie najmniej istnieje. Ta nauka empirystów, która znika za rogiem widzenia. Matematyka, królowa idei, choć nie wiadomo czy immanentna, czy może transcendentna, jej nie ogarnia. Rzeczywistość się jej nie słucha. Wszystko, co naukowe, traci rację bytu, jeśli tylko trochę przyspieszyć, trochę się przesunąć. Tylko trochę. Wszystko o świecie powiedzieć jedynie może nauka. Lecz ona nie mówi nic. A oni niech się kłócą. Dogmatycy-empiryści.
Że nie ma świętości ani innych szeroko pojętych wartości, wynika z tego, że nie można ich doświadczyć empirycznie. Co z tego, że wartości są doświadczane inaczej, skoro inne doświadczenie nie jest empirycznie mierzalne, a empiryści za dogmat przecież przyjęli, że jeśli coś nie przekłada się na to, co by chcieli, żeby się przekładało, to się to nie liczy. To o tym nie mówimy. Wiadomo, nowomowa. Nie istnieje to, o czym nie da się nic powiedzieć. A że zabrania się mówić o tym, co nieempiryczne, przestaje to istnieć. W naszym świecie.
Empiryści przenieśli nas w utopijną rzeczywistość empirii. Nasz świat nie jest już naszym światem. Teraz żyjemy zredukowani do poziomu molekuł zredukowanych do poziomu substancji pierwszej, z której dopiero wyłaniają się te niby molekuły, które przecież są tylko częścią modelu. Niedoświadczalnego empirycznie. Wymyślonego tak, żeby tłumaczył obserwowane zjawiska. Wielki wybuch, czarne dziury - empiryści ich nigdy nie widzieli. Trudno powiedzieć też czy doświadczyli empirycznie zjawiska ewolucji.
Tak, po wyeliminowaniu niedorzeczności, sens nauk empirycznych redukuje się do ścisle praktycznego tu i teraz czyli tu i teraz plus minus niewiele. I to jest właśnie ten cały pozytywistyczny kult nauki. Oczywiście empiryści-dogmatycy powiedzą coś skrajnie różnego. Dopiero zdrowy rozsądek pozwoli to wyśrodkować. Nie odmawiamy przecież zdrowego rozsądku empirystom. Tyle że zdrowy rozsądek nie jest immenentną częścią takiego czy innego poglądu (tu: empirystycznego) - o tym też warto pamiętać. O ile on istnieje.
Leszek Kołakowski w "Odwecie sacrum w kulturze świeckiej" zauważa, że wraz z wyrugowaniem świętości, z zamazaniem granicy między sacrum a profanum, znikają też ze świata kolejne różnice. Zdawało się, że na zdrowy rozum różnice oczywiste. Ale jaki naukowiec pozbawiony intuicji i innych nienaukowych narzędzi odróżni od siebie wymienione przez Kołakowskiego: wojnę i pokój, suwerenność i niewolę, inwazję i wyzwolenie, równość i despotyzm? Kto bezspornie stwierdzi, że oto jest kat, a to ofiara, oto kobieta, a to mężczyzna? Kto pokaże wyraźną granicę między pokoleniami, zbrodnią i braterstwem, prawem i gwałtem, zwycięstwem i porażką, lewicą i prawicą, rozumem i obłędem, lekarzem i pacjentem, nauczycielem i uczniem, sztuką i błazeństwem, wiedzą i ignorancją?
Zatem nic się nie różni od niczego w sposób naukowy, a jeśli nawet, to są o różnice chwilowe, przejściowe, pozorne. Pokonalne. Nieważne. Można mówić o różnym stanie skupienia wody, o różnej liczbie elektronów w atomach wybranych pierwiastków. Ale czym się różni stół od krzesła, czy ktoś - poza dogmatykami - jest w stanie wytłumaczyć?
Zadania z treścią to oszustwo. W matematyce liczą się tylko liczby. W fizyce jest kwestia analogiczna - ciała nie mogą być nazwane. Są co najwyżej drewno, metal, plastik ale raczej sprowadzone do swych właściwości. Nie ma za to stołu i nie ma krzesła.
Nie ma różnic, wszystko jest jednym. Ale to nie monizm, bo niby dlaczego. Wszystko jest jednym a zarazem nie ma niczego. Dlatego jest wszystko i można wszystko. Z nicości sami sobie wyłaniamy to, co w danej chwili chcemy. A to nie jest. To bywa. I człowiek też bywa. Tak sam dla siebie, jak i dla drugiego.
Wszystko, z czym człowiek ma do czynienia, zakorzenione jest więc w nicości. Człowiek zaś karmi zmysły lub oszukuje się w jakikolwiek inny sposób. Żeby tylko zapomnieć o tym, że sam też nie istnieje.
Wszystko zatem zasługuje na pogardę i oto morał końcowy. Świadaomość wyzwolona z sacrum wie o tym, nawet jeśli to przed samą sobą ukrywa [3].


HARDTUSEJ





Przypisy:

1 - wyrażenie poraz pierwszy udokumentowane jako użyte przez mnicha Miodka w liście do gminy w Pawłowicach, często potem powtarzane
2 - j.w.
3 - Odwet sacrum w kulturze świeckiej - Leszek Kołakowski





przód | tył

(na okładce: Zuzia baj Mivella)

© Podziemne Pismo Tajniak