PODZIEMNE PISMO TAJNIAK
dodatek B - 10.9.2005.

Wstęp

Parę słów

Dodatek B poświęcamy publikacji tych odcinków AJK-owej opowieści o harlekinie, których Tajniak nie zdołał opublikować, ponieważ nie wchodzi się dwadzieścia osiem razy do tego samego Tajniaka. Oczywiście ktoś powie, że każdy Tajniak był inny, a jeden z nich był nawet "ostatni taki", co sugerowało, że kolejne będą jeszcze bardziej inne. Oczywiście powie też ktoś, że przecież Tajniaków było więcej, bo policzy także te dodatkowe numery połówkowe (siedem i pół oraz trzynaście i pół; swoją drogą szkoda, że nie udawało się wydać tych połówek w kolejnych latach; staraliśmy się ich brak 25 lutego rekompensować "zwyczajnymi" numerami Tajniaka). To nic.
Przy okazji chcę tutaj podziękować AJK za przemiłą kilkuletnią współpracę w ramach Tajniaka jako takiego, jak i projektu związanego z pewną akcją medialną, przy okazji której się poznaliśmy. Dziękuję za świetne wiersze, kilka opowiadań, komiks, harlekina (wszystkiego nie wymienię z premedytacją)... AJK, bez dwóch zdań do popularności Tajniaka i zadowolenia Czytelników przyczyniłeś się walnie.
Kolejne odcinki opowieści o harlekinie przeplatamy obrazkami Malarza Seby, który zapytany, co go wzięło na to rysowanie, odpowiada, że to z głodu. Może to więc jest pomysł, żeby artystę czasem głodem zdopingować, bo jak mówił wieszcz, artysta głodny jest płodny. A do tego wiarygodny. Tylko nie zagalopujmy się z tym dopingiem, nie wpadnijmy w skrajność. Jak Malarz Seba zejdzie, to już nic nie narysuje, chyba że w niebie. Optymalnym bowiem dopingiem jest nie tylko głód, ale i nadzieja (umiejętnie pielęgnowana) na to, że czasem uda się go zabić, albo przynajmniej chwilowo ogłuszyć. Komiksy artysty można kupować, a są one dostępne (przynajmniej w czasie, kiedy piszę te słowa) na stronie malarzseba.blog.pl.

Mnich Naczelny
wrzesień 2005




Malarz Seba


odczucia: literatura

Przeczytałem harlequina ("Ta jedyna" - Nancy Holder)

6

Gotowi?
Słowo wstępu. Dzisiejszy odcinek zawiera sceny drastyczne, brutalne, wypasione i niebezpieczne dla osób wychowanych na klasycznej literaturze o miłości. Jeśli więc ktoś chce pozostać w krainie złudzeń, jeśli nie chce brukać swych marzeń-wyobrażeń, niech idzie na spacer, bo będzie SEKS. I to ostry, choć postaram się być jak najoględniejszy. Ja się postaram. Bo Jack i Claire...

Ostrzeżeni? To lecimy.

Zostawiliśmy naszych bohaterów w sytuacji intymnej. Jack z flaszką i kocem, Claire z usuniętym wyrostkiem, służba na wychodnym, a Amy świntuszy się z małżeństwem brytofilów.
Zaczyna się z grubej - nomen omen - rury, bo Jack przyprowadza konia i mówi do Claire:
"- Potrzymasz mi na chwilę torbę, kochanie?"
Claire trzyma, Jack wsadza ją na grzbiet konia, syczy z bólu, ale my go nie żałujemy, bo jeśli ktoś takie teksty rzuca do ukochanej, to jest prostym cepem i niech go "tam" boli. Parka udaje się w kierunku pobliskiego jeziorka, gdzie kwiecie pachnie, wodospad spada kaskadami, a
"balsamiczny powiew nocy unosił opar znad wodospadu, roztapiającego się w poświacie księżyca."
Dojeżdżają, rozkładają kocyk, Claire śpiewa Szekspira, a ponieważ śpiewa ładnie, to dostaje od Jacka szklanicę brandy z zakurzonej butelki.
I tu chciałem poprosić czytelników, żeby zanotowali godzinę i włączyli stopery. To ważne jest bardzo i przyda się nam niedługo. Zrobione? To jedziemy dalej.
Napisałem, że brandy, prawda? A tu się okazuje, że nie do końca, bo chociaż Jack pije brandy, to Claire, która płyn dostała z tej samej zakurzonej butli:
"zadumana sączyła likier, wdychając jego zapach"
Bądź tu mądry i pisz wiersze. Brandy czy likier? A może jedno i drugie? Trochę mi się to skojarzyło ze sceną, w której Woland częstuje Iwana Bezdomnego papierosami, pamiętacie? Czysta magia i wszystko w jednym. No, ale my tu o płynach wyskokowych, a tam się dzieje.
Claire opowiada Jackowi o swoim szczęśliwym dzieciństwie. Jack chyba takiego nie miał, bo się wkurzył i zaczyna socjopatycznie mścić się za krzywdy:
"Postawił swoją szklankę, otaczając twarz Claire dłońmi. Przysunął ją do światła świecy."
A ot, Kuklinowski ci boczków przypiecze... Claire słyszy tętent koni, kroki i krzyki (to Kiemlicze wyrzynają straż), a Jack, uznawszy, że już się dobrze przyrumieniła - całuje ją:
"Pocałunek podobny był do elektrowstrząsu. Westchnęła, chwytając się paska Jacka".
Kształcona... wie, że jak prąd, to się trzeba uziemić. Ale Jack to duże bydlę, więc rzut przez biodro Claire nie wychodzi i na ziemię nie padają.
"Jack zagłębiał się w jej usta".
Nie, nie, nie bójcie się. Claire nie jest modliszką. A gdyby nawet, to przecież modliszki konsumują "po". Claire nie zjadła Jacka. Claire ograniczyła się do biernego pobierania bodźców zewnętrznych:
"Była przepełniona wonią sosen, skóry i mężczyzny, delikatności jego szorstkich dłoni na swoim karku, siłą jego mięśni, kiedy przygniótł ją swoim ciałem. Ścisnął w wirze emocji."
Jak widzimy, Jack nadal trenuje wyciskanie. Zostawmy go więc w tym zbożnym dziele i zadumajmy się nad "delikatnością szorstkich dłoni"... Godne podziwu. Konsekwentnie: powiedzenie "jeździć d... po nieheblowanej desce" to niby opis delikatnej pieszczoty? No, cóż... gusta i guściki. Ja tam wolę atłas i satynę.
Jack ściska Claire, Claire zaczyna się wyrywać, więc nasz neandertal:
"garście napełnił jej włosami".
Zadrżałem. Druga w nocy. Pocztylion stał jak pika (ale tylko pocztylion, o czym za chwilę), a tu się normalne skalpowanie odbywa. Ba! żeby tylko. Jack idzie na całość:
"zatopił twarz w piersiach".
Mocne. Cholera, nie da się ukryć - mocne. "Zatopił twarz w piersiach"... Autorka nie informuje nas w czyich piersiach, ale zakładam, że chyba jednak w piersiach Claire. No i czyż ja nie miałem racji, kiedy mówiłem o Wenus z Willendorfu? Nie tylko sutki wielkości pączków, ale i piersi takie, że dorosły jaskiniowiec może w nich "zatopić twarz".
Ale "Seliban, popędzaj, nie traćmy dłużej ni chwili!":
"Jack mruczał. Pieścił ręką białe ciało, szukając sutek, schowanych w staniku sukni".
Co było w tej butelce? Wersja 1: brandy; wersja 2: likier; wersja 3: metyl i to straszny. Bo jeśli dorosły facet musi szukać na ciele kobiety czegoś, co jest wielkości pączka, to jego oczy nie mogą pracować normalnie. Jakby na potwierdzenie tej tezy Jack rzęzi:
"- Claire, moja kochana. Pomóż mi cię rozebrać i ujrzeć nagą, leżącą w moich ramionach w świetle księżyca".
No, sami widzicie: "pomóż mi ujrzeć"... Metyl jak drut. Albo inne borygo. Mnie tylko zastanawia oglądanie kobiety leżącej w objęciach. Z tego, co pamiętam (a nie odważyłem się zaproponować małżonce testu), to kiedy weźmie się w ramiona kobietę, niewiele się jej widzi. Tu skrawek, tam skrawek, tu fryzura zburzona... Nieważne. Ja się czepiam a tu Jack już zdarł z Claire kieckę do pasa. Okoliczna przyroda zamarła w oczekiwaniu, piżmo podeszło bliżej, bo też chce zobaczyć, a tu...
"Pociągnął łyk brandy, potem wyciągnął szklankę w jej kierunku.
- Nie mogę ruszyć ręką - odrzekła nieśmiało.
- Pomimo to napij się - Przystawił szklankę do jej ust".
Kurde, poczułem się jak na melinie. Noc, gwiazdy, półnaga dysząca kobieta, a ten pitekantrop poi ją na siłę siwuchą... Romantyzm... Pewnie zaraz wyjmie z torby gazetę, pokroi salceson i zacznie śpiewać, że "Legia to stara k...".
Ale nie, Jack jest jeszcze bardziej menelski. Zaczyna wyśmiewać się z Claire. Łapie ją za biust i wybrzydza, gad wstrętny.
"- Wiesz, że są miękkie jak płatki kwiatów?"
No jasne. Klasyczny amerykański hamburger wychowany na Playboyu. Silikon über alles. I pewnie jeszcze naczytał się Bratnego, że "twardym trza być". Prostak i cham. I pijak (ten metanol). I złodziej, bo każdy pijak to złodziej. A zresztą, sami się niedługo przekonacie, jak to z tą twardością Jacka jest naprawdę.
Claire oczywiście robi się przykro, usiłuje się zakryć, ale Jack, przyciąga ją do siebie i.... Nie, nie zgadliście. Jeszcze nie. Jack robi Claire masaż pleców. W sumie rozsądnie, za chwilę bardzo jej się przydadzą.
Pougniatawszy plecy Claire, nasz cro-magnończyk przechodzi do przodu i zajmuje się brzuchem. Dziewczyna jęczy, sarenki podglądają, wodospad ciurka, a Jack nabiera podejrzeń... Wiemy już, że Claire to duża kobieta. Bardzo duża. A Jack wypity. No i wydaje mu się, że Claire to nie Claire, tylko miś z Krupówek, a właściwa kobitka siedzi w środku.
"Okalając kciukiem pępek, spytał:
- Więc gdzie jest suwak?"
Claire mu tłumaczy, że suwaka nie ma, że to naprawdę ona, że po prostu wosk się skończył, a na golenie czasu nie starczyło i żeby udowodnić, że ona to ona, zdziera z siebie kieckę, demonstrując muskulaturę. Jack jako klasyczny kowboj zdziera flanelkę i dawaj! porównywać bicepsy. Zaczynają stukać mięśniem o mięsień, jak pisankami na Wielkanoc, sprawdzają, kto ma twardszy, Jack czuje, że przegrywa, więc chwyta się metod niesportowych:
"Uwielbiam twój dotyk - powiedział Jack, łaskocząc ją w ramię".
Ciach! Claire wiotczeje od łaskotek, puchar mister Universum przechodzi w stwardniałe i szorstkie ręce Jacka Youngblooda. Borsuk Pilawski przybija piątkę z wypchanym zającem Gawriłą - postawili na Jacka.
Sukces w zawodach kulturystycznych mobilizuje Jacka. Uwaga! Orkiestra tusz, czytelnicy sprawdzają zegarki i stopery, bo oto:
"Stwardniał mu penis"

Yeeeeaaaah!!! Siedzą tu już pół godziny co najmniej, on zdążył rozebrać Claire, walnąć trzy baniaki gorzały, organoleptycznie i palpacyjnie zbadać biust umiłowanej, znieważyć ją słownie, wymasować jej plecy, wygrać konkurs na Arnolda i dopiero teraz Wacuś zrobił mu "Habacht!"???
I on szydził z m i ę k k i c h piersi Claire?
A dalej jest jeszcze weselej. Co robi normalny facet, kiedy maszt stoi, cumy rzucone, "noce takie są upalne, a słowiki spać nie dają", zaś kochana w negliżu? Szybki totolotek: co robi normalny facet?
...
...
...
A kto Wam, kurde flaszka, powiedział, że Jack jest normalny?? Normalny facet, to może i się rzuca na kobietę, może ją tylko przytula, ale my tu mamy do czynienia z Jackiem Youngbloodem, wcielonym trzeciorzędem w kwadrancie plejstocenu! Jack zaczyna wpieprzać czekoladki.
Serio. Ja tego nie wymyśliłem. Tak jest w książce.
Scena jest obrzydliwa. Czekoladki w tym upale zrobiły się takie... takie... takie bueeee... ciapowate, leją się przez palce, Jack szama, co drugą wpycha do ust Claire, walą kolejne porcje brandy/likieru/metanolu i mówią sobie, że się lubią. Kicz. Piżmo.
No, ale wszystko, co obrzydliwe kończy się tak samo, jak wszystko, co dobre. Wreszcie zjedli, wypili i Jack mówi:
"- Muszę ci coś pokazać".
Spokojnie, drogie panie, to jeszcze nie "to". Jack pokazuje "atak pełznącego ninji": rzuca się na Claire, przewraca ją na wymasowane plecy, miażdży, całuje...
"Dłonie Jacka zagłębiały się w jej bokach".
Takie są skutki wchłaniania czekoladek. Się tyje. Czytaliśmy przecież, że Jack ma dłonie jak szufle. I to stwardniałe. A tu, proszę - się zagłębiały. Zwracam honor, mr. Youngblood. Nie powinienem się z pana śmiać, że stwardnienie części figlarnych dopadło pana dopiero po trzech kwadransach. Gdybym miał się kochać z ludzikiem z reklam Michelina o sutkach jak pączki i lodem między piersiami, też pewnie miałbym takie problemy. Rąsia, Jack, nie martw się chłopie - jeszcze będzie gorzej.

Akcja leci coraz szybciej. Jack "całował plecy, ramiona, sztywne sutki".
Boszzzz... jeszcze jeden mutant. Z sutkami na plecach. A nie, na plecach, to ona leżała. Hmm... To jak Jack w takim razie całował plecy? Nie rozumiem. No, chyba że w myśl zasad szkół szybkiego czytania - zaczął żonglować, żeby się skupić? I tak wyobracał Claire, że tylko migotały w locie: plecy, sutki, plecy, sutki, plecy...
A potem mamy Przemianę, bo Claire zamienia się w chryzantemę złocistą albo goździka:
"Dla niego przeistoczyła się w szklarniowy kwiat, wilgotny, dojrzały i giętki. Ciało błyszczało od potu. Otworzyła się niczym lilia o jedwabnych płatkach."
Zamarłem. Pamiętacie taki czeski film o detektywie Nicku Carterze? Tam był kwiatek, rododendron czy inny chabaź, o imieniu Adela. I ten kwiatek też się otwierał, a potem robił "CIAMK!" i wypluwał szelki, buty oraz etui na okulary. Na szczęście Claire jadła kolację (stek i żeberka), więc Jack mógł szaleć dalej spokojnie. Pougniatał, pouciskał, usunął z Claire resztki paprzących się czekoladek (nie pytajcie. Nie powiem wam jak. Nie chcecie wiedzieć.) po czym.... ściągnął gacie.
"Górujący nad Claire wydał jej się bóstwem. Była wypełniona zgrozą i bezbrzeżną tęsknotą".
Boże drogi... Zgrozą? Co on miał w tych spodniach??? Zbladłem. Różne reakcje spotykałem w literaturze i filmach na widok "tego": zachwyt, zdziwienie, śmiech nawet, ale zgroza... No, no, no... Kombinowałem długo, co to mogło być, aż z kłopotu wybawił mnie (a przede wszystkim Claire) Jack, mówiąc:
"- Już wkrótce zapłoniesz".
No jasneeee... Zapalniczkę tam miał. Zippo zapewne, bo każdy porządny kowboj taką nosi. Przestałem się dziwić Claire. Gdybym był rozochoconą dziewoją, a facet po zdjęciu gaci zakłapałby mi przed nosem klapką Zippo - też by mnie zgroza ogarnęła.
Jack skorzystał z osłupienia dziewczyny, uwalił się na nią, jak zwykle trochę przydusił i przymiażdżył, po czym z okrucieństwem w głosie stwierdził:
"- Jeszcze nie".
Nie, to nie. Claire jest, jak pamiętacie, "niezupełnie dziewicą", ale pewne rzeczy rozumie. Nie poganiać, bo się gościu w sobie zamknie, Zippo nie zapali... Pozwala więc Jackowi na trochę niekoitalnych ćwiczeń fizycznych
"Zatopił się w jej udach (...) Leżał na niej, podtrzymując na dłoniach ciężar swojego ciała. Falował, pozostawiając na ramionach miłosne ukąszenia".
Jack "call me Snake" Youngblood szaleje w Wygibasach, a Claire myśli:
"Czym jest miłość? Czymże?"
No i tu nie wytrzymałem. Zjechałem z fotela pod biurko i zacząłem płakać ze śmiechu. To "czymże?" mnie dobiło. "O, szlachetni rozkazodawcy moi! Czyliżem zamarzył...". William SEKSpir w pełnej krasie, a Słomczyński wstaje z grobu. "Czymże?" No? Kto potrafi odpowiedzieć?
No i tak sobie we trójkę kolaborowaliśmy: Jack "czymże" falował w gryzących pompkach, ja "czymże" wyłem pod biurkiem, a Claire "czymże" oglądała sobie Jacka dokładnie. Bardzo dokładnie. Bardzo bardzo dokładnie. Leżąc na plecach patrzyła mu w oczy, oglądała niskie czółko nieskażone myślą, a następnie...
"kształt karku, mięśnie wzdłuż kręgosłupa aż do jędrnych, mocnych pośladków. Jego nozdrza rozszerzyły się..."
No nie, autorka przegięła pa... przepraszam, jakoś nie mogę uwolnić się od skojarzeń. Autorka przesadziła. Albo to jest czysty kubizm, pozwalający oglądać coś ze wszystkich stron równocześnie, albo Jack zaprawił się metanolem w Cecylię Śniegocką i ma zamiar bzyknąć gigantycznego ślimaka z oczkami na szypułkach. No jak, do ciężkiej cholery, można równocześnie oglądać facetowi pośladki i zaglądać mu do nosa? Rozumiecie coś z tego?
Dobra, nieważne. Ślimak, nie ślimak - zbliżamy się do finału.
"Nagła potrzeba posiadania go przepłynęła przez Claire jak strumień płynnej stali.
Strumień stali... akurat... To ta gorzoła wreszcie przeciekła przez czekoladki i wtargnęła do żołądka Claire. Uderzenie alkoholu do krwi zamieniło Claire w bestię. Złapała Jacka za tyłek i dawaj ciągnąć. "Dziadek za rzepkę, babka za rzepkę... Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę". Wreszcie dociągnęła Jacka na odpowiednią odległość, obcałowała, a potem... Sami czytajcie, bo w razie czego niech świństwa idą na konto autorki:
"Potem dotknęła jego członka. Spoczywając w uścisku, ogłuszyła go tryumfalnym jękiem radości".
Ja przepraszam... Tak się zaczytałem, że nie zrozumiałem kogo ogłuszyła. Jacka czy jego budzącego zgrozę Zippo? Po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że jednak Jacka. Ogłuszyła jękiem... Niania Ogg czyściła naczynia swoim wysokim C, a Claire głuszy jaskiniowców. Nieźle. Ale Jack chłop twardy, na mamuty z toporem chadzał, szybko się przecknął i dołączył do Claire:
"- Ach! - zakrzyczał".
Piżmo, zakrywając uszka łapkami dało w długą, ptaki zaczęły spadać z drzew, a Seksualni Rewelersi darli się, oznajmiając faunie i florze, że tu się zaraz będzie działo.
"Będzie", bo jeszcze się nie dzieje. To może nieprawdopodobne, ale wciąż jesteśmy na etapie "wstępnych gier wojennych". Tak, tak, kochani. Te wszystkie kubizmy, pompki, falowanie Jacka i "Felicita!" w wykonaniu Jacka Bano i Claire Power to ciągle nie "to". Ale już-już niedługo, bo Jack poczuł wenę:
"Teraz - wyrzekł łamiącym się głosem".
"Co się działo, proszę państwa, co się działo / uzdrowiska pół ze śmiechu się skręcało", bo Jack wbił się w międzynoże Claire i odtąd autorka leci nudną sztampą. Kicz, piżmo, "przedwieczna pasja", pulsujące diody, roztapiająca się w rozkoszy Claire, roztapiające się w upale czekoladki, Claire gdzieś zaczyna pędzić... aha, w zapomnienie zaczyna pędzić. A wszystko to przy dźwiękach krzyżackiego "Tandaradei".
Słucham? Nie, nie przesadzam:
"Tańczyli pradawny taniec, śpiewali starą pieśń".
No i co? Dobra, ja wiem, że "Marsylianka" też ma swoje lata, ale jestem człowiekiem romantycznym i gdyby mi ktoś śpiewał w trakcie "Marsyliankę", to przypomniałbym sobie gilotynę, wpadł w kompleksy i z aktu byłyby nici, bo mój wierny Zippo by zastrajkował, skonfrontowany z czymś takim, co obcina.
Zresztą "Tandaradei" jest starsze i ma lepszy rytm.

I to już właściwie koniec, moi drodzy. Scena samego aktu została przez autorkę załatwiona w 10 wersach. Poszło szybko, sprawnie, prawie bezboleśnie. Jack dotarł na granicę zawału, Claire się poryczała... no, sztampa taka, że zęby bolą.
Chyba nawet sama autorka poczuła się wreszcie nieco nieswojo. Cała książka odleciana, a tu taka szarzyzna? Więc na koniec funduje nam małe zaskoczenie: Claire wyciera nos, odwraca się plecami i zasypia. Chrapiąc. A Jack, zapytacie? Hmmm... Jakby wam to powiedzieć... Może po prostu sięgnę do książki i użyję tego samego eufemizmu, który zastosowała autorka? Otóż pełen sił witalnych Jack... bawi się... kwiatkiem... lawendy. Rozumiecie, co autorka miała na myśli? Ja się wolę nie domyślać.

Może więc zostawmy naszych kochanków, bo opisu Jacka bawiącego się kwiatkiem lawendy, to nawet ja się boję. Claire niech śpi, Jack niech się... bawi swoim kwiatkiem
Wrócimy do nich rano.
Dobranooooc.

AJK




Malarz Seba


odczucia: literatura

Przeczytałem harlequina ("Ta jedyna" - Nancy Holder)

7

Ochłonęliście? Bo ja jeszcze przeżywam Sturm und Drang naszych romantycznych jaskiniowców. Nie da się ukryć, że mocne to było. Dzieci, mam nadzieję, jeszcze nie przywieźliście? Nie? To dobrze. Bo wciąż się dzieje i będzie brzydkie słowo. Jedno, ale lepiej, żeby dzieci przy tym nie było.

Zaczynamy.

Nasi kochankowie spod Verdun spędzili noc plenerze. Cicho, spokojnie, wilcy koni nie porżnęli, sielanka. Może ciut chłodno im było, ale Jack przykrył Claire swoją flanelką, a sam - włochaty przecież - chłodu nie czuł, mimo że od wody ciągnęło. Wstał świt. Claire się przecknęła, Jack się przecknął i zaczęli wesolutko baraszkować między kwieciem. Ponieważ brandy im z głów wywietrzała, to rozmowy nagle stały się inteligentniejsze: a to o Freudzie sobie pogadają, a to o sodomii, a to o krzyżowcach, a to o reinkarnacji... Co ja Wam zresztą będę mówił: wszyscy wiecie, że to przecież normalne tematy dla ludzi po "pierwszym razie".
Jack nie jest dobrym dyskutantem, kiedy tylko słabnie siła jego argumentów - sięga po argument siły i wali Claire prosto w oczy, że przez całą noc chrapała. Claire zaniemówiła, a Jack...
"Wyszczerzył zęby w filuternym uśmiechu, rozstawiając nogi i kładąc ręce na udach. Dumny ze swojej nagości pysznił się jak kogut."
Ot, filutek... I ekshibicjonista. Swoją drogą, mógłby mi ktoś wytłumaczyć jedną rzecz? Wydaje mi się, że filuterny uśmiech i wyszczerz zębów wykluczają się wzajemnie. A kiedy zęby wyszczerza stwór podobny do jaskiniowca, majtający radośnie i dumnie porannym Zippo... Wy też uważacie, że autorka przesadziła? Ufff, to dobrze, ulżyło mi, że mimo lektury - wciąż jestem normalny.
Widząc taki pokaz Claire nie wytrzymuje, rzuca się na Jacka, przez chwilę okładają się pięściami (jak widać lud jaskiniowy na pieszczoty nader łasy bywa) ale trzeci kur pieje, czar pryska... "Pora wracać, bo papieros gaśnie / Niedługo, proszę pana, będzie rano"...
"Pomógł Claire włożyć sukienkę. Wcisnął do torby jej bikini wraz z pozostałościami uczty."
Czyli jest ekologicznie. To znaczy, ekologicznie jest nad jeziorkiem, bo czysto, ale w torbie chyba nie bardzo: lekko znoszone bikini Claire, pusta flaszka, brudne szklanki, pudełko po rozmamłanych czekoladkach, ogarek świecy... Aha! I gacie Jacka, bo on sam:
"Ubrał się w dżinsy i koszulę. Włożył buty".
Ruszyli w drogę powrotną, która przeszła szybko, bo głodni byli, spieszyło im się, a koń nawcyndalał się zielska przez całą noc - więc miał parę w kopytach.
I już czekamy na rajski obrazek młodej pary obgryzającej przy śniadaniu żeberka na zimno, wymieniającej z radosnym mlaśnięciem zatłuszczone pocałunki, ale... dzwoni telefon.
Wiadomo: skoro telefon dzwoni w najprzyjemniejszym momencie, to na pewno stało się coś złego. Kontrast. Interwał załamujący. Syndrom "strzelby Czechowa", że tak zaszpanuję.
Rzeczywiście. Pamiętacie, że małżeństwo profesorsko-brytyjskie wypuściło się z nieletnią Amy na małe prywatne pitigrili? No i właśnie zadzwoniła profesorzyca z informacją, że guma pękła (czego? czego? Tak naprawdę jest w książce!), Amy jest w szpitalu i potrzebne są jej dokumenty, zaświadczenie o niekaralności, trzy znaczki opłaty skarbowej... Nie, nie wiem, co oni wyprawiali z ukochaną siostrzyczka Claire, a boję się domyślać. Kiedy doszedłem do lateksu i obrażeń wewnętrznych - powstrzymałem wyobraźnię.
Grunt, że nasi bohaterowie jadą do obozowiska cyrkowców po potrzebne rzeczy. Tam dowiadują się, że Lord Pokrak pokłócił się z radą miejską, rada orzekła: "spadaj na drzewo, konusie" i zamiast miesiąc - Cyrk Pcheł Barnuma zostanie w okolicy tylko tydzień. Jack wpada w rozpacz, Claire wpada w rozpacz. Rozpaczaliby tak długo i zapewne namiętnie, ale ktoś przecież musi pojechać po ranną Lolitkę.
Scena w szpitalu jest obrzydliwa. Okazuje się, że nie tylko Amy, ale także profesor wymaga pomocy lekarskiej (boszzzz... to się musiało dziać, nie mogła autorka zabrać nas na ten balecik, zamiast epatować roztopionymi czekoladkami i ciepłym metylem ze szklanek?). Rozmowy dotyczą głównie rżnięcia (dosłownie), uprzedzeń rasowych (Amy: "Nie chcę mieć do czynienia z Cyganami"), potem w centrum uwagi trafia "Dick". Kto zna angielski, to wie, a kto nie zna... niech takiemu komuś wystarczy, że angielskie "Rysio" odpowiada mniej więcej polskiemu "Wacuś". Paniali?
Jack jest ciekaw, co go ominęło, zaczyna się dopytywać i okazuje się, że chyba zainwestował w złą siostrę. Z relacji profesorzycy wynika, że to nastoletnie hormony eksplodowały i ponoszą odpowiedzialność za tę całą seksualną jatkę:
"- Jestem trochę wstrząśnięta. Amy zapanowała nad sytuacją (...) Wygląda na taką drobną i bojaźliwą, ale jak przyjdzie co do czego, potrafi zadziałać".
I to nieźle, skoro profesor ma rozwalone i zakrwawione czoło, lekki wstrząs mózgu, a Amy będzie przez parę tygodni biegać w gipsie. Te dzisiejsze nastolatki...
W każdym razie, Jack zaczyna przeżywać kryzys uczuć i zwierza się siostrze z podejrzeń co do Claire:
"- Ona chce tylko mojego kutasa.
- Nie jestem taka pewna. Myślę, że zawsze to powtarzała, bo nie chciała cię stracić."
Jak widzimy, opinia o jakości knocika w Zippo Jacka rozeszła się po okolicy, skoro nawet własna siostra usiłuje wybić mu z głowy pomysł, że kobiety lecą na jego "to". Cro-magnońska siostrunia sugeruje, że są w życiu rzeczy ważne i ważniejsze, a podpis Jacka na czeku dłuższy od jego... Dłuższy. Na czeku. W finale sceny mamy znowu reklamówkę jaskiniowego savoir vivre'u: rodzeństwo wyzywa się od Srebrnych Gęb, chce sobie dać "po razu", Jack częstuje Karen rozciapanymi czekoladkami, które jakimś cudem przechowały się w kieszeni jego dżinsów... Ogólnie jest smutno i z deczka womitalnie.

Wyciemnienie, przerwa na reklamy, przeskok w czasie, minęło parę dni.

Cyrk daje serię pożegnalnych występów, Claire i Amy cieszą się, że pojadą do Los Angeles, Lord Koszałek Opałek zbiera datki do miski, zespół taneczny odprawia ceremonię wokół falliczno-totemicznego słupa... That's entertainment!
Niestety, nastrój pryska, bo przyjeżdża Jack i kwasi atmosferę. Jack ma misję. Jake Blues miał misję od Boga, a Jack Youngblood ma misję od perwersyjnych brytoznawców. Zaplastrowanemu profesorowi i jego małżonce widać spodobał seks z odcieniem wrestlingu, bo poprosili Jacka, by znowu zaprosił do nich Amy. Przekupili naszego jaskiniowca biletami do lokalu z wyszynkiem. Dwoma biletami, bo dobrze by było, gdyby Jack się zakręcił, zabajerował i zajął się Claire na czas... na czas odpowiednio długi. Jack się krzywi, ale czegóż nie robi się dla starych kumpli, choćby i lekko patologicznych.
Tymczasem Claire chyba znowu wyczuwa piżmo nosem, bo zaczyna się stawiać. Zgadza się na odstąpienie siostruni pod warunkiem, że Jack uda się z nią do barakowozu i pobawią się w przebieranki. I wiecie co? Ten owłosiony cekaem się zgadza. Włazi do barakowozu, włazi za parawan, Claire rygluje drzwi...
Pamiętacie może z drugiego odcinka streszczeń, że wonie we wnętrzu wozu stężone były nader. Na tyle przynajmniej, że Claire (solidna dziewoja przecież) potrafiła się ujarać zapachem w parę minut. Pamiętacie? Tym razem było podobnie. Sami zresztą przeczytajcie:
" - Strasznie głupio się czuję - zaczął utyskiwać, poprawiając ciężki aksamitny płaszcz w kolorze brązowym. Podszyty skórą i przez to cięższy, podkreślał imponującą szerokość jego ramion. (...) kubrak zrobiony ze zbytkownej, brązowozłotej materii, starannie ozdobiony wstążkami. Opinając się na piersi, zaznaczał wysmukłą linię pasa. Falbanki i ozdobione świecidełka mocno kontrastowały z jego dumną męskością"
Och-żesz ty... Aż mi się gorąco zrobiło, kiedy to przeczytałem... "Dumna męskość" i falbanki ze świecidełkami... Nawet w ostro pijanym widzie nie wpadłbym na pomysł, żeby się tak ubrać; trzeba by mnie było wiązać żeby. Ale zaprawiony odorami ziółek i piżma Jack minął właśnie orbitę Saturna, więc co mu tam, że się z niego ludzie śmieją. Zresztą, to jeszcze nie koniec:
"Górna część ciała tworzyła doskonały trójkąt, dolna uzupełniała ten wizerunek. Krótkie spodnie opinały uda, zaś czarne rajstopy uwidaczniały każdy muskuł nóg. Złota podwiązka na lewej łydce podkreślała piękny kształt kostek i stóp, tak ceniony przez ówczesnych."
Nie ma co, autorka też coś musiała palić w trakcie pisania tej sceny. Na trzeźwo czegoś takiego nie da się wymyślić. Podwiązka na łydce podkreśla kształt stóp... I to obu. Ale rajstopy też są niezłe, nie? Robią wrażenie. Ja co prawda pamiętam, że Mel Gibson, mimo wydepilowanych nóg, rajstopy przy ubieraniu podarł w drobną kaszkę, ale co ja tam wiem: może jaskiniowi kowboje mają bardziej delikatne odnóża? Może zakładał rajtki "z włosem", może na łydkach jest "mięciutki jak kaczuszka"?
Myślicie, że to już? Hehe... naiwni! Autorka idzie na całość:
"Zdjął przyozdobiony biały piórem, czarny filcowy kapelusz."
I kiedy rechoczący czytelnicy, skupiają się na przepisowo filcowym (jak każdy kapelusz w tej książce) kapelusiku z chybocącym się a'la Waluś Kwiczoł piórkiem - zastanawiając się, czy można pisać książki w rączkami zawiązanymi na plecach w pokoju wybitym gąbką - niepostrzeżenie następuje clou programu:
"Jack górował nad nią niczym potężny Szkot przygnany do Londynu przez gwałtowne północne wiatry."
Odleciałem. Spadłem z fotela i zacząłem się miotać po wykładzinie w ekstatycznych drgawkach. Normalnie, rzeźnia.
Szkot w piórkowym filcoku, rajtkach, szortach, kurbaczku ze wstążkami... W rogu pokoju zmaterializował się William Wallace z dzidą i ryczał strasznym głosem, szkockie kobzy zagrały "Śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Szkocja przyśni tobie", a mroczne widma wojowników w tartanowych kiltach zapytały głucho "Czy już czas?". Dobry książę Robert the Bruce powiedział, że chyba, k..., najwyższy i prawie zaczęła się nowa bitwa pod Bannock Burn, ale...
...oczy armii górali padły na typowo szkocki element stroju Jacka: "falbanki i świecidełka, kontrastujące z dumną męskością"... na pierzastego stetsona... Pierdyknęło, zgrzytnęło zębami, dymu kupa się zrobiła, wszystko przepadło w mrokach kiczu, zostałem tylko ja, płaczący ze śmiechu na podłodze, Jack w stroju "Pijany Gautier - nie dotykać, bo wybuchnie!" i nieziemsko podniecona Claire, gotowa na wszystko:
"- Doprawdy panie, wyglądasz wyśmienicie - rzekła półgłosem - Schyl się, to ułożę dobrze fałdy."
Co robi Jack, słysząc taki ostry tekst? No, kto pamięta? Tajeessss! Jack zaczyna wyciskać i miażdżyć w celach ostro perwersyjnych:
"Pocałował ją z całej siły, zmuszając do otwarcia ust. Zamknął ją w uścisku, przyciągając do siebie (...) Jack nie skończył pocałunku i nie pozwolił jej tego zrobić"
Jak to mówią: mały ale byk, nie? Słucham? że Jack nie był mały? No tak, Jack nie był. Jack nie. I chyba dobrze, że nie pozwolił jej zrobić "tego" (czymkolwiek "to" było, a chyba się domyślam), bo i tak książka jest wystarczająco przykra.

Wszyscy już dyszą: dyszy Jack, dyszy Claire (ledwo, bo jak Jack ściśnie, to samo suche zostaje), dyszy czytelnik... a autorka robi nam wszystkim największe świństwo pod słońcem. Zamiast strzelić kolejną scenę z życia seksualnego dzikich, tym razem w anturażu falbanek i filcoka z piórkiem... aha! i nie zapominajmy o świecidełkach!... Nancy Holder (niech jej wielbłądy wieczną sraczkę mają) pozwala bohaterom powiedzieć tylko:
"- Do roboty - powiedział wesoło
Ledwie łapiąc oddech, przytaknęła:
- A więc milordzie, do roboty."
i kończy scenę. Wyobrażacie to sobie? Jak tak można? Przecież to jakaś koszmarna odmiana sadyzmu. Tak nas wszystkich rozpalić, odurzyć piżmem i ganją w wielu odmianach, przebrać Jacka za Jędrusia Pyzdrę przebranego za królewnę Śnieżkę przebraną za Shrecka, pozwolić Claire ułożyć fałdy i... skończyć? Przerwać? "Umrzeć? Zasnąć?
Może śnić? - w tym sęk cały, jakie bowiem
W tym śnie śmiertelnym marzenia przyjść mogą,
To zastanawia nas..."

I w tym zastanowieniu pozostaniemy aż do następnego odcinka, w którym dowiemy się, jak się widzi nosem, w czym Wenus z Villendrofu podobna jest do kurczaka oraz jakie to praktyki voodoo miały miejsce w barakowozie. Nie odchodźcie od monitorów.

AJK




Malarz Seba


odczucia: literatura

Przeczytałem harlequina ("Ta jedyna" - Nancy Holder)

8

Okazało się, że szkockie widma, zanim zniknęły - zostawiły sporo napisów wydrapanych na ścianach: "Nancy jezd gópia", "Beret! Szkoci nosili berety!". "se morzesh te piurko wetknąć w...", "Dumna męskość nie potrzebuje falbanek - dumna męskość potrzebuje przestrzeni". Jak widać górale są nerwowi pod każdą szerokością geograficzną. Szczerze mówiąc - nie dziwię im się.
Gdyby nie obowiązek sprawozdawczy już dawno posłałbym "Tę jedyną" za okno, ale primo: nie moja, secundo: do końca coraz bliżej, zaciśnijmy więc zęby i skończmy ten koszmar.

Jacka i Claire zastajemy w samochodzie. Tym razem nie miażdżą się, nie obśliniają. Są grzeczni, uczesani i ubrani. No, prawie. Właściwie to wcale nie są. Jack wygląda jak Stanisław Paluch w teatrze:
"Po raz dziesięciotysięczny poprawiał włosy. Nie wiadomo, dlaczego właśnie dzisiejszego wieczoru sterczały na wszystkie strony".
Mam teorię. Albo suszarka do włosów miała przebicie na kablu i Jack jest teraz chodzącym akumulatorem, albo po prostu włosy zjeżyły mu się na widok Claire. Pamiętacie, to taka duża kobieta, w której zagłębiają się stwardniałe dłonie. Ponieważ jednak Jack zabiera ją w wielki świat - Claire się "odstawiła":
"Jej prosta suknia z bladoszarego jedwabiu opadała na pierś zakładkami i spływając do ziemi obciskała biodra i uda. Miała rozcięcie sięgające kolana, co podkreślało jej seksowny charakter. Suknia wybitnie nadawała się do uwodzenia."
Suknia może i się nadawała, ale sama Claire nie bardzo:
"Włosy Claire wyglądały inaczej. Były zebrane w gładki kok. Pojedyncze pasemka spływały po karku. Jedyną jej biżuterią były kolczyki, srebrne koła. (...) Miała długą szyję. Nie zauważył tego wcześniej. W porównaniu z nią głowa wydawała się mała, oczy ogromne"
No, rany koguta... pewnie, że oczy ogromne! Skoro suknia ją tak mocno "obciskała", to i tchu pewnie zabrakło, oczy na wierzch wyszły, dyszeć zaczęła chrapliwie... Jedno mnie zastanawia: jak Jack mógł dotąd nie zauważyć, że Claire ma długą szyję. Znają się ponad tydzień, wgapiał się w nią jak w żeberka z brontozaura, parę razy miażdżył w uścisku, bzyknął dwukrotnie (dobra, raz w nocy, mógł przegapić). Uszło to jego uwagi? A może Claire po prostu nosi w sobie mroczną tajemnicę i dopiero w noc poślubną wyzna Jackowi, że jest łodzią podwodną, a szyja to nie szyja tylko peryskop?

Wnętrze samochodu kipi od feromonów, nasza parka oddaje się zwykłym pieszczotom, to się szturchną, to ścisną za rączkę. Prowadzą także wybitnie inteligentne dialogi:
"- Tak czy owak kobiety zwracają na mnie uwagę. Ty zwróciłaś.
- Bo jestem spostrzegawcza
- Ja też."
Mhmm... Ja też. Jestem bardzo spostrzegawczy, bo kiedy widzę dwoje ludzi o rozmiarach szafy gdańskiej trzydrzwiowej każde, z fryzurami w stylu "Tędy Właśnie Przeleciał Meteoryt Tunguski i Zwiad Wojsk Atylli", którzy okładają się kułakami, to zazwyczaj zwracam na nich uwagę. A można w ogóle coś takiego przegapić?
O tym, że "spostrzegawczy Jack", Jack "Hawkeye" Youngblood przegapił długą szyję Claire nie będę przypominał. Po co się znęcać nad nim i nad czytelnikami?
Jednym słowem: Homer Simpson z żoną w drodze do wielkiego świata.

A na przyjęciu: czysta "Trędowata". Wszyscy drwią z Claire, obśmiewają jej suknię, kpiny fruwają wokół lamp jak ćmy:
"To się teraz nosi w Paryżu? Bardzo gustowne".
Kiedy Claire jest dostatecznie przyrumieniona na arystokratycznym ruszcie obmowy - a co! trochę stylu podłapałem od autorki - gospodyni (o swojskim, bezpretensjonalnym nazwisku Victorine Czarnomordzikowa) proponuje naszej zgnębionej Wenus, by przyłączyła się... przyłączyła się... Nożżż to są świnie, naprawdę, zdegenerowana arystokracja, psia nędza!
"Po obiedzie musisz się przyłączyć do naszego kwartetu".
Wszyscy się domyślacie, jaki jest podtekst: albo Claire da się wyobracać tym zboczeńcom w układzie wielopłaszczyznowym albo daliiiiij mi, zacofana wieśniaro i nici z integracji grup społecznych.
Claire zaczyna się zastanawiać, ale trwa to zbyt długo (no, lotna to ona nie była) i zniecierpliwiona Czarnomordzikowa odbiega, z okrzykiem:
"Jest tutaj książę. Muszę sprawić, by czuł się jak u siebie w domu".
Skąd na Dzikim Zachodzie książę i jak Czarnomordzikowa ma zamiar zrobić to, co chce zrobić - tego autorka nie wyjaśnia. Może i dobrze. Zresztą nie ma czasu, bo zaczyna się wyżerka.
Claire jest oszołomiona, szampan w kryształowych kieliszkach, taki czerwony dżemik na słono w salaterkach - a przecież to tylko przekąski. Przy daniu głównym nasi bohaterowie wdają się w pogawędkę, co powoduje mały zator. Słucham? Nie, nie wiem, jak to się stało, że teoretycznie dostojne towarzycho bawi się w bar mleczny "Zdrowie", ale tak się dzieje. Kolejka, chochla, chlust porcję na talerz, następny, "nie ma skwarek! Z dżemem są pire"...
Zator się robi, bo najpierw Claire zamienia się w żonę Lota na widok bufetowych przebranych za mandarynki, a potem Jack zaczyna analizować kurczaka w aspekcie filozofii Junga, dogryzając Claire, że do owego kurczaka jest podobna. Jak bum-tarara - możecie sobie sprawdzić w książce. Tu się zadumałem... Opisy dziewczyny pojawiały się dość często i gdybym miał być szczery wybrałbym trochę większe zwierzątko do porównań. Hmmm... przekartkowałem książkę jeszcze raz. Nie, ani jednej wzmianki, że Claire miała pióra i grzebała w ziemi. Ani jednej. Ale z drugiej strony widzimy ja wciąż oczami Jacka, a ten jak wiadomo, ani spostrzegawczy, ani inteligentny.
Po załapaniu porcyjki kurczaka nasi kochankowie przesuwają się do następnej bufetowej-mandarynki i do następnego gara. I tu w żonę Lota zamieniłem się ja.
"- Co powiesz na te zawijańce z jajek?
Kelnerka przytaknęła
- Są nadziewane małymi węgorzami."
Pojawiło się kilka palących problemów. Problem pierwszy: dlaczego na pytanie Jacka odpowiada mandarynka z chochlą, a nie Claire? Problem drugi: jak czytać tę książkę bez odruchów zwrotnych? Problem trzeci: jak zrobić zawijańce z jajek??? Na miękko się leją, na twardo się kruszą, czyje te jajka i jak do diabła, można z czegoś, co jest jajowate zrobić zawijańca? Dobra, napchać jakichś glizdowatych do jajka - to jeszcze mieści się w mojej wyobraźni. Ale zawinąć węgorza w jajko?? Zawinąć??
Tak sobie dumałem, a pieśń ludowa bulgotała mi z obrzydzenia w w żołądku. No bo tak: na talerzach Jacka i Claire był już kurczak, ryż z szafranem, Jack dobrał sobie pijawkę (węgorze... jasne... a świstak siedzi i zawija je w jajko - już ja wiem, co to były za "malutkie węgorze"), a teraz jeszcze dowalono im ten sam plater wołowinę i małe cebulki. Wytrzymałem. Ale kiedy dołożono im do kompletu homara w sosie ostrygowym, kaczkę, a całość polano winem - nie zdzierżyłem i opuściłem pomieszczenie pracownicze.
Tyle żarła na jednym talerzu? W miskach to nosili, czy jak? I jak oni mogli jeść taki... ten... koktajl?

Pojedli, popili, popuścili pasa i w tym momencie zjawia się jakaś znajoma Jacka. Rzuca do Claire szybkie "Ty, który masz numerek?". "78" odpowiada Claire, a nowoprzybyła, rechocząc drwiąco, odpowiada: "a ja 72, tylko w kiblu byłam" i Claire zostaje wyeksmitowana od stołu. Z rozpaczy chwyta za gitarę i odśpiewuje autobiograficzne dzieło:
"Król pokochał dziewczynę
Bez zmazy była ona
Biedna dziewczyna żebraczka,
Biedny możny król..."
Z żebraczką sprawa jest jasna. Claire do najbogatszych nie należy, nie ma nawet własnej torebki. Skąd wiemy? Bo kapelmajster tamtejszy:
"Wręczył jej wizytówkę. W pierwszej chwili chciała mu ją zwrócić, ale podziękowała tylko i włożyła do koperty."
Quod erat demonstrandum. Bidna jak mysz kościelna, nawet na reklamówkę z Pewexu jej nie stać. Osobiste drobiazgi w kopercie nosi. Ale z "bez zmazy była ona" - zełgała nasza Wenus jako ten nowofunland. Bez zmazy... A "niezupełne dziewictwo" pamiętacie? A "awantury i wybryki małej małpki" i fiki-miki z Jackiem nad jeziorkiem? Fetyszystyczną sesyjkę w barakowozie?
Bez zmazy... A ja jestem Wydział Nauk o Ziemi.
Dobra, ja się czepiam, a tu Jack się podniecił. Czy to widok dłoni na gryfie, czy wzmianka o zmazach go tak ruszyła - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że wyciągnął Claire z przyjęcia, załadował do samochodu i z wizgiem opon popędził na swoje rancho. Kiedy dojechali zaciągnął Claire do sypialni i...
Claire nie była w nastroju, trochę się zmuszała:
"Westchnęła głęboko.
- Nie ucieknę, Jack. Jestem tu z tobą.
Wydawało się, że jest to dla niej wielki wysiłek."
Dziwnym nie jest. W żołądku cała ta przyjęciowa breja musiała już się nieźle wymieszać, od Jacka nieco zalatuje pijawkami i szampanem, Claire już wie, że seks z tym pitekantropem to jedna z dyscyplin triatlonu... też bym nie był w nastroju. Ale Jack jest twardy, nie odpuszcza.
"Rozebrał się przed nią, mając nadzieję, że to ją podnieci, ale nie widział w ciemności jej twarzy".
Może i dobrze, że nie widział? Któż z nas, szanowni czytelnicy, chciałby widzieć w takiej chwili, że wybranka jest zielona z powodu niestrawności, ma długą szyję, i z trudem powstrzymuje się od płaczu? Pamiętacie, że w Zippo naszego kowboja nie wierzyła nawet jego własna siostra...
I w tym momencie następuje dawno niewidziany Wygibas. Jack klęczy przed Claire:
"pocałował ją, potem złapał fałdy lśniącego materiału i zdjął przez głowę."
Wygibas nie tylko jest erotyczny ale także enigmatyczny. Nie wiemy bowiem, komu Jack ściągnął. Jeśli ściągnął Claire, to skąd się wzięły fałdy w sukience, która ją "obciskała"? Poza tym zdanie to powoduje wzrost wartości technicznej Wygibasa. Jack _klęczy_ przed Claire, ale ciuchy z niej zdziera przez głowę. Gdyby Claire była maluśka - nie ma problemu. Ale przecież wiemy, że nie jest, oj, nie jest.
Jeśli jednak zdjął sobie - pogratulować kowbojom lśniących smokingów w fałdy. Następne zdanie:
"miała na sobie ładną bieliznę"
wprowadza jeszcze więcej zamętu. W pokoju było ciemno, autorka pisze, że nawet księżyc nie świecił. Skąd więc Jack wiedział, jaką bieliznę nosi Claire? Nosem zobaczył?
Kto chce - niech się zastanawia, a my nie spuszczajmy oka z naszej pary, bo oto Claire wyjmuje z włosów szpilki. Dziwne... we wszystkich romansach heroiny noszą obuw w ręku, a ta sobie breloczek przy fryzurze uskuteczniła... zaczyna być coraz dziwniej. Oczywiście, czujemy piżmo, bo jakże by?
Nawalony szampanem Jack ostro zabiera się do do pracy:
"Odkrywał jej ciało w zamroczeniu. Słodkie sutki piersi były naprężone, skóra gorąca. Była gotowa".
"Słodkie sutki"... Wiemy, wiemy, pamiętamy: jak pączki. Ale "sutki piersi"? Są jakieś inne? Ma ktoś sutki gdzie indziej? Raczki do góry!... Nie widzę, nie słyszę... kto się wstrzymał? Czyli co? Nikt nie ma gdzie indziej? Wszyscy mają tylko na piersiach? Boszzzz... ludzie, wy jesteście zupełnie bez fantazji. Przaśność, rzepa, sukmana i robótki szydełkiem. Wstyd mi za Was. Nawet jednej nie macie?
Dobra, my tu gadu-gadu, a Claire gorąca. Nagrzana taka, że hoho! To te zawijańce z jajek, na pewno. Coś chyba w nich musiało być, bo Claire wpada w trans logiczno-profetyczny:
"- Wącham twoją wodę kolońską! - westchnęła - wiem, że jesteś nagi, och Jack!"
I tu musiałem przytrzymać się biurka. Ona widzi nosem. Powącha i widzi. Jack jest nagi od dobrych paru minut, ale dopóki Claire sobie nie niuchnęła - nie widziała. Jednym słowem mamy tu do czynienia nie tylko z wcieleniem Paula Muad'Diba i jego wizją, oraz "Pachnidłem" Süskinda ale... Czysty Derrida, czyli miazmaty dekonstrukcji.
W starciu pierwszym dochodzi do zwarcia. Walka jest ostra, krew się leje, a pan Podbipięta szuka okazji do zadania cięcia:
"Jęczała z rozkoszy, rozdrapując mu paznokciami plecy. Próbował ją zadowolić czcząc jej ciało, sprawiając jej ból przy użyciu całej swej męskiej siły".
Ja cię kręcę... "czcząc jej ciało"... No i to zadowalanie przy użyciu siły. To już nie Harlequin, to "American Psycho". W roli Julii: krzywa wieża w Pizie, w roli Romea: Mike Tyson. Noże świszczą, słychać skrzypienie oranej skóry, krew chlusta na pościel... "Nagi instynkt"...
Claire przeżyła lądowanie alienów w Normandii. Ba! przejawiła aktywność. Tu oddam głos autorce, bo sam się nie podejmę:
"Był tak napięty, że nie mógł się skoncentrować. Claire pomogła mu dotykając, pieszcząc, szepcąc słowa miłości. Był zdumiony zaspokojony. Claire kołysała się w jego ramionach, przeżywając to spełnienie. Przyczepiona do niego, wykrzykiwała jego imię"
Czy ktoś to rozumie? Co to znaczy "przyczepiona do niego"? To ma być erotyka? Faceta zdziwko i roztargnienie chapie, że już "po", ona do niego przyczepiona, a wszystko to przy użyciu siły. Z tym wykrzykiwaniem imienia, to chyba załapałem. Claire wcale nie krzyczała, tylko rytmicznie porykiwała: "Hit the road, Jack" Raya Charlesa. Niektóre kobiety podobno tak mają.
Na szczęście nasi zapaśnicy zasnęli. Ale na krótko. Po jakimś czasie Jack się obudził:
"Przy oknie stała Claire. Szlochając, przyciskała do piersi jego koszulę."
Jacka leciutko szlag trafił, bo wiadomo - kobieta na przyjęciu zwykle bywa wymalowana, a ta tutaj zaczyna szlochać w jego smokingową. Tuszem zapaprze, szminką, diabli wiedzą czy ma chusteczkę. Wpienił się nasz jaskiniowiec leciutko:
"Zamknął oczy i zacisnął pięść.
- Dobrze - pomyślał, słuchając jej rozdzierającego płaczu - Niech zaboli."

Zanim Jack wstanie i wypłaci Claire kilka prostych plus sierpowych za niszczenie koszuli - oddalmy się. Damscy bokserzy budzą w nas odrazę, a poza tym przez te ich hopsztosy voodoo się nam nie zmieściło i teraz musimy kombinować, co z tym zrobić i jak ugryźć.
To ja idę pomyśleć.

AJK




Malarz Seba


odczucia: literatura

Przeczytałem harlequina ("Ta jedyna" - Nancy Holder)

9

Opuściliśmy Jacka i Claire w chwili, gdy szykowali się do kolejnej rundy meczu bokserskiego. Nie wiemy jak się ta walka skończyła, ale chyba... wygrała Claire. Przynajmniej ona jako pierwsza doszła do siebie.
Jack spał, dziewczyna nie chciała tracić czasu i okazji umycia się w prawdziwej łazience. Wiecie, w barakowozach cygańskich tylko tylko dzbanek, miednica i wścibskie oczy kolegów aktorów w każdej, przepraszam za wyrażenie, szparze.
Łazienka piękna była, rosło w niej coś, dywaniki plątały się pod nogami. Coś jednak było nie tak jak powinno...
"Na blacie leżał pięknie oprawiony magazyn ukazujący dorodne sylwetki koni z całego świata wraz z adresami właścicieli. Na kilku stronach zamieszczono fotografie ogierów z Rancho Espejo".
Muszę przyznać, że się zdziwiłem. Niby Jack wspominał, że często "czyści pioruna", ale żeby zdjęcia koni w łazience trzymać, to naprawdę przesada. Różne rzeczy, różne zdjęcia, ale zdjęcia ogierów... Świntuch. I pewnie ulubioną piosenką Jacka jest "My Zippo, my ponny and me"?
Tymczasem Jack obudził się także i widząc świeżutką, ogoloną Claire postanawia zrobić kowbojskie śniadanko. Panowie, notesiki i ołówki w dłoń. Oto menu dla ukochanej kobiety the day after:
"szynka, jajka smażone, rumiane mięso i wreszcie naleśniki".
Z dalszej lektury dowiadujemy się, że oboje konsumowali także sok pomarańczowy, grzanki, syrop klonowy i dżem pomarańczowy. Nieźle. Menu tak lekko pachoże na poprzednioodcinkowe żarcie z przyjęcia. Mieli spust i odporność, nie ma co... Ja bym chyba jednak nie utrzymał tego w trzewiach.
Jack w roli romantycznego kochanka o poranku sprawował się wręcz wzorowo: nie miażdżył, nie szturchał, nie wyciskał płuc. Nic z tych rzeczy: był miły, czuły, całował Claire po palcach i śpiewał jej piosenkę:
"Bawolico, bizonico
czy nadejdziesz dzisiaj w nocy"
Dobra, wiem, że niektórzy skrzywią się teraz z niesmakiem i stwierdzą, że przesadzam z przytykami wobec Claire. Jaaa?? No to proszę bardzo: strona 147, wersy 15 i 16. Ja przesadzam? W niczym nie przesadzam! Taką właśnie piosenkę śpiewał Jack. Istna "Serenada podrzynaczy gardeł". Bo Jack subtelny jest nader.

Kiedy stężenie bizoniego romantyzmu sięgnęło dwóch naleśników na filiżankę syropu klonowego... zadzwonił telefon. Starzy Jacka sprawdzali, jak syn się sprawuje. Jack zełgał, że lekcje odrobił, uszy umył (nieprawda: wyskoczył z barłogu i ruszył do śniadania bez jakichkolwiek ablucji) i że wrzucił list do skrzynki. Rodzice chyba nie uwierzyli, bo zapowiedzieli, że przyjeżdżają. Jack spietrał się, szybko odwiózł Claire do obozu, zadzwonił po siostrę i razem zaczęli usuwać ślady nocnych libacji. W trakcie porządków Karen postraszyła Jacka, że wybranka jego serca zakocha się w tatusiu, a Jack się popłakał. Zupełnie nie znał się na żartach. Z wyjątkiem, oczywiście, własnych "celnych dowcipów", typu: "Ja ci złamię rękę, a ty nią będziesz fajnie majtać". Straszny mięczak zrobił się z naszego cro-magnończyka. Chyba zresztą wszyscy jaskiniowcy są "miękcy sercowo", bo oto na naszych oczach rozgrywa się istny Bema pamięci rapsod żałobny:
"- Och, Karen - Po jego policzkach potoczyły się dwie łzy.
- Mój biedny braciszek - uspokajała go przytulając. Opadł, obejmując ją ramionami.
- Biedny Jack - zawodziła, kiedy rozpłakał się na dobre."
"Zawodziła"... O cie Florek... Wszelka dziczyzna opuściła w popłochu okolice rancha, kiedy rozległo się rozpaczliwe wycie rodzeństwa. Zrobiło się strasznie, włosy stanęły mi dęba i przypomniało mi się "Braterstwo wilków".
Dobra, dwie owłosione postaci wyją sobie w najlepsze, a co z Claire?
Claire cwałuje sobie na koniu dookoła śmietnika. Jest osobą zapobiegliwą, a miejskie składowisko garbedziów kryje w sobie wiele niespodzianek, wszystko może się przydać. W trakcie tej przejażdżki tratuje szopę... przepraszam... szopa tratuje. Prysnęło jej zwierzątko z boku, a ona je końskim kopytem i do klatki. Ale zanim zwierzątko w plen popadło - Claire trochę się nad nim poznęcała:
"Jego przednia łapka była we krwi. Wił się z bólu, gdy jej dotykała. (...) Chcąc się wyzwolić z uścisku, drapał ją po rękach. Pomimo to trzymała go mocno.
- Tak bardzo mi przykro - powtórzyła, krzywiąc się, gdy ostre pazurki zadawały jej ból."
Jej jest przykro!! Patrzcie państwo! Stratowała zwierza, znęca się nad nim i jeszcze jest jej przykro, kiedy szop się broni! Czysta socjopatia!
W końcu jednak zwierzak trafia do klatki w barakowozie. Zastanawiacie się czemu? To proste: voodoo. Przyjeżdżają rodzice Jacka, tak? Jack chce się chajtać, tak? A jeśli rodzice Jacka nie zaakceptują synowej Hę? No właśnie. Wyjmie się szopa, zadymi wnętrze barakowozu jakimś zielskiem (i piżmem) i ciach! szpileczką. A przyszłego teścia prostata zakłuje. Ciach! drugi raz - reumatyzm go łupnie, ciach! trzeci raz - wątroba. Zna się te sposoby. Słucham? Że laleczka z wosku? Że kurczaki? No luuudzie, przecież nie jesteśmy na Jamajce! Poza tym nie wymagajcie, żeby osoba postury Claire goniła kurczaki, jakże by to wyglądało?! Mhmm... macie rację - straszne by to wyglądało. A tu gotowy szop się trafił, po co szukać? I owłosiony w sam raz, a to chyba dziedziczne w rodzinie Jacka.
W tym momencie powinniśmy wstać i zaśpiewać. Zaczyna się prawdziwy, kanoniczny harlequin. Powstańmy więc i odśpiewajmy pieśń Jana "wcale-nie-A.P." Kaczmarka:
"warto było czekać na te piękne czasy,
by na własne oczy cuda te zobaczyć".

Na czym polega w tym wypadku kanoniczny harlequin? Już wyjaśniam.
Claire kocha Jacka, Amy kocha Claire, Claire kocha Amy. Jack kocha Claire i swoje ogiery. To raz.
Claire myśli, że Amy chce podróżować z Cyganami, Amy myśli, że to Claire chce podróżować z Cyganami. Jack nie myśli, bo to za trudne. To dwa.
Claire decyduje się poświęcić swoje szczęście dla Amy. Amy decyduje się poświęcić swoje szczęście dla Claire. Jack się jeszcze nie zdecydował, bo to za trudne. To trzy.
Oczywiście, żadne z tej trójki nie mówi nic pozostałym, bo to by z kolei było za proste. To cztery.
Wszyscy cierpią. To pięć.
Czyli klasyczny serial południowoamerykański na czterysta odcinków, ale nic z tego, bo ja widzę, że już niewiele kartek zostało.

Dochodzi wreszcie do spotkania rodziny Youngbloodów von Cro- -Magnon z siostrami van Tieler. Iskry lecą, czytelnik gryzie palce, a ojciec Jacka przytula mocno Claire i przedstawia się, bo to dobrze wychowany staruszek. Zapomniałem jak miał na imię... coś od owoców... jakoś od płynów owocowych... o, mam! Siara! Chyba...
Siara jest mądry, od razu łapie zasady harlequina, ale woli westerny, bo tam wszystko jest prostsze: ulica, dwóch ludzi na ulicy, zegar wybija dwunastą, pada strzał, dobro tryumfuje, oklaski. Stara się więc nasz staruszek przemówić wszystkim do rozumu, ale jak to w tego typu powieściach - nie bardzo mu się udaje. W dodatku ktoś kradnie mu gałki oczne. Krótkie śledztwo wykazuje, że to Claire:
"- Claire ma twoje oczy, tato - wtrącił żartobliwie Jack"
Kolejny "celny" dowcip Jacka. Ajjj... przepraszam. Pomyliłem. Nie zauważyłem, że trafiłem na zasadzkę zastawioną przez autorkę, tłumaczkę i korektora. Z treści rozmowy wynika bowiem, że chodzi jednak o Karen, siostrę Jacka, tę bez futra na klacie. To ona ukradła oczy ojcu.
Tu znowu mały szok, bo Siara Youngblood nic sobie nie robi z kalectwa. Wręcz przeciwnie - wyzywa wszystkich na bój śmiertelny, pieszo alibo na koniu, na miecze, topory ale najchętniej w kometkę. Paul Atryda i jego wizje. Światy alternatywne. Wyzwanie podejmuje Amy, bo dzisiaj młodzież zupełnie nie ma szacunku do starszych i oczywiście gromi staruszka 6:0, 6:0, 7:5. Głównie dzięki świetnym serwom i returnom, których Siara - ze zrozumiałych względów - nie jest w stanie odebrać. Na marginesie - ilość podwójnych błędów serwisowych na koncie Siary jest załamująca.
W czasie, kiedy wredna Amy znęca się nad staruszkiem Jack i Claire toczą ożywioną dyskusję, w której Claire, przeświadczona, że wie, czego chce od życia jej siostra, postanawia się dla niej poświęcić i dać Jackowi kosza. Jack, który nie wie, czego chce od życia siostra Claire, tłumaczy Claire, że wie lepiej, czego chce od życia siostra Claire. Claire nie pęka, bo przecież wie lepiej, czego Amy chce od życia, chociaż my wiemy, że nie wie, bo to wie akurat sama Amy, która jednak myśli, że wie, czego chce od życia Claire, z tym, że, oczywiście, nie wie, bo to wie Claire, która jednak....
Boże drogi!!!! Niech ta książka się skończy!

Impreza kończy się i siostry wracają do barakowozu. A tam - Armaggedon z szopem praczem w roli głównej. Jak to śpiewał Brassens: "Chyba ktoś źle zamknął klatkę / jak to się stało nie wiem sam. / Goryl stanął, wolnością zachwycon i odezwał się słowem tym:"... No, nie goryl, tylko szop, ale stanął i stwierdził, że on tu zaraz zrobi, kurna, porządek! Nie będzie go kobieta bić, ni dzieci mu germanić. Szop robi lekką rozpierduchę, lawendę miesza z ketchupem, wstążki z kawą.
Widok ten doprowadza Amy do płaczu a Claire do wściekłości. Po krótkim safari biedne zwierzątko walczące o wyzwolenie społeczne zostaje schwytane i poddane torturom. Claire ściska mu łapki (pamiętacie? jedną miał zranioną), wali po grzebiecie i już-już ma go wrzucić do rondla, gdy Amy kontratakuje znakiem Ard oraz Metaforą. Metafora jest trochę dziwna - Amy demonstruje na przykładzie szopa, jak to Claire traktuje innych ludzi, jak się o nich troszczy i łamie im łapki, tudzież serca.
No nieeee.... przesadziła trochę, bo chociaż Jack może i zacznie cierpieć z powodu kosza, ale dopiero w przyszłym tygodniu, kiedy tatuś mu wytłumaczy o co chodziło. Poza tym, nie ma złamanej łapki. Karen nie ma złamanej łapki. Amy nie ma złamanej łapki. Siara nie ma oczu, ale to przecież Karen je zabrała. Metafora Amy jest tak porąbana, że zadumana nad nią Claire nie zauważa, iż szop dał w długą ku chwale Ligi Ochrony Przyrody. To z kolei był symbol. Czegoś. Nie wiem czego to był symbol. Może tego, że jeśli się już kolację złapało, to trzeba ją przyrządzać, a nie pitolić o głupotach. Głupoty nie zając, a szop pracz i owszem.

Nadchodzi dzień rozstania. Wszyscy szlochają. Szlocha Claire, bo chętnie zostałaby z Jackiem, ale przecież musi poświęcić się dla Amy. Szlocha Amy, bo chciałyby zostać z profesorską parą dewiantów, ale musi poświęcić się dla Claire. Szlocha Lord Petit Sirrah, bo z powodu konfliktu z radą miejską jest parę ładnych paczek w plecy. Szlocha Karen, bo żal jej Jacka, szlocha zespół Pod Budą, "płacze z nami deszcz i fontanna szlocha też".
I w to wszystko wcyndala się Jack przebrany za Bronisława Batona-Betona. Wjeżdża na swoim Piorunie (wyczyszczonym), chwyta Claire, stęka z wysiłku, stęka drugi raz, przez chwilę wlecze ją za koniem, wreszcie z trzaskiem kręgów wciąga ją na siodło, krzyczy "Piojun, do nogi, kujce piecone, w pysk" i oddala się pospiesznie. Jednym słowem "raptus puellae", sprawa gardłowa, pora je czymś przepłukać. To ja sobie zrobię kawę, a wy poczytajcie, jakiego farfocla wstawiła w tym momencie autorka:
"Był zmrok. Słońce oświetlało kopyta Pioruna."
Taaa... Tak mnie rozbawiło, że zmrok i świecące słońce, że o mały włos przegapiłbym Pioruna i jego odblaskowe kopyta. Cholera, dwa zdania a tyle radochy...
Jack porywa Claire, oświadcza się jej, a wtedy redaktor Michnik każe mu "wywyjść" (strona 168), bo inaczej ujawni taśmę z nagraniem. Ale Jack jest kowbojem i wie, jak sobie radzić z przeciwnościami losu. Tłumaczy Claire, że wcale nie musi porzucać siostry, że on jest chłopak młody, nie boi się wody, bo gdzie woda, to on hyc, nie boi się nic a nic - w razie czego mogą się nim siostrzyczki podzielić. Zapachniało perwersją oraz mahometanizmem. Agenci FBI już czyhają pod oknem, żeby udowodnić związki Jacka z Al-Qaidą (pamiętacie księcia na przyjęciu u Czarnomordzkiowej? Mhmmm... Saudyjczyk, jak w pysk).
Claire odpiera ataki Jacka. Ten więc postanawia pokazać, co ją czeka, jeśli go opuści. Tłumaczy dziewczynie, że komediantki mają przerąbane, że trafi na wyzyskiwaczy, którzy będą kupczyć jej ciałem oraz duszą, że zamkną ją w ciemnym, brzydkim pokoju, a ponieważ Claire jakoś nie łapie różnicy między luksusem rancha Jacka a abstrakcyjną norą - Jack pokazuje jej specjalnie przyrządzony pokój:
"Ścianę obok łóżka pokrywała nadszarpnięta zębem czasu tapeta".
po czym przystępuje do wykonywania czynności operacyjnych.
Zaczyna od numeru, znanego w półświatku jako "yesterday-breath giving". Nie pytajcie. Czosnek jest tylko jednym z wielu składników.
"- Nie, nie - dyszała, próbując odwrócić głowę - Sprawiasz mi jeszcze większy ból.
- Do cholery, sprawię, że będzie nie do wytrzymania - wyszeptał, podtrzymując jej głowę. Krzyknęła, kiedy ścisnął jej ramię, zmuszając, by leżała spokojnie".
Jak widzimy, ewolucja jaskiniowców postępuje: zaczynał od wyciskania płuc, a teraz tylko zionie i ściska ramię. Nie jest źle. Jakieś trzysta tysięcy lat i potomkowie Jacka będą umieli skinąć głową bez rozbijania jej sobie o stół.
A potem... no cóż... dostajemy mały seans spirytystyczny, egzorcyzmy, duchy rodziców Claire otrzymują solidnego kopa w ektoplazmę (unoszące się w powietrzu piżmo drwiąco z tego rechocze), wszystko zaczyna falować: faluje pokój, faluje biust Claire, faluje nawet pierś Jacka.... hmm... Pierś Jacka? Aha! Wiem! Wiem! Widziałem, jak kulturyści to robią: się tak napinają, żyła im wyskakuje, mięśnie puchną, a oni wtedy mięśniem, tym tutaj, tym... no tym, na którym prawdziwy mężczyzna ma włosy... nie, nie brzuchem!... Tym wyżej, po prawej... No w każdym razie robią nim takie tiko-tiko w górę i w dół. Serio. Da się.
Claire daje się przekonać, zgadza się wyjść za Jacka i olać siostrę, po czym wpada w dziki szał:
"Patrzyła płomiennym wzrokiem, zdejmując mu przez głowę podkoszulek i ściągając dżinsy"
Że podkoszulek mu ściągnęła przez głowę - rozumiem. Ale ściąganie przez głowę dżinsów... Jack musiał mieć w sobie coś. Normalne kobiety przecież tak nie postępują. Może to jo-jo mięśniem tak ją rozochociło?
Kiedy skończyli to, co tak namiętnie zaczęli, niewdzięczny Jack oddał się romantycznym marzeniom o Piorunie:
"Uścisnął jej dłoń, wracając myślą do dnia, w którym przyglądali się parzeniu koni".
"Przyglądali się parzeniu koni"? To chyba jakaś kowbojska tradycja. Gejsze uczyły się parzyć herbatę, a kowboje parzyć konie. Jeden koń na filiżankę, zalać wrzątkiem, podawać z konfiturami.
Sielanka. Claire kocha Jacka, Jack kocha Claire, ślub będzie, konie parzą się w samowarze, ale zostaje problem Amy. Trzeba dziecku powiedzieć, że skoro kocha podróże, to droga wolna, ma spadać w niebyt i może im się nie kłaniać. Nasi bohaterowie udają się więc do spakowanego już obozu Lorda Kokilki, a tu...
"Amy stała tyłem do nich, obejmując panią Hawthorne"
Tę angielską profesorzycę od lateksu i skatowanego seksualnie męża, gdyby ktoś zapomniał. Tego chyba nie trzeba interpretować wprost? Sami łapiecie, co tu jest grane?
Okazuje się, że Amy też nigdzie nie jedzie, zostanie z Anglikami. Profesorstwo roztoczyło przed nią wizję nieustannej nirwany i Kamasutry. Jak mówiła Amy:
"- Im więcej mówili, tym bardziej wariowałam".
Siostry rzucają się sobie w ramiona, zaczynają obgadywać stroje na ślub, śmiech radość, piżmo w powietrzu, harlequin pełną gębą.

Parę dni później odbył się ślub, kościół lśnił od wszystkich barw tęczy i parudziesięciu mieszanek kolorystycznych, Jack wbił się w szarego garniaka, Claire przebrała się za ogrzycę. Wszyscy się cieszyli, płakali, wiwatowali.
Tylko stary, mądry Siara mocno trzymał Claire za rękę, na wypadek, gdyby przypomniała jej się Julia Roberts w "Running Bride".
Całość kończy zdanie Claire: "Oto jesteśmy". I to zdanie zapewne coś znaczy, ale ponieważ to ostatnie zdanie - zacząłem płakać z radości, że koniec, że już więcej nie, że nigdy więcej nie... i nie domyśliłem się głębi tej porażającej sentencji.
Wybaczycie, mam nadzieję?

Epilog:
"A potem królewna żyła długo i szczęśliwie,
a królewicz żył długo." [kabaret Potem]

KONIEC

AJK


OD AUTORA:
W tym miejscu chciałem podziękować:
- Nancy Holden, autorce - za wszystko: za to, że napisała tę książkę; za to, że mogła zabić, a skończyła na stronie 176; za jej ekwilibrystykę kolorem, zapachem, ciałem ludzkim i końskim; za Wizje, Wygibasy i niekonsekwencję;
- Monice Stamirowskiej, tłumaczce - za to, że niemal dorównała poziomem autorce, wspinając się na wyżyny i niziny polszczyzny, że myliła osoby, postacie, rodzaje, witaminę C z kwasem, a Marlboro z trawą. Well done!
- Bronisławowi Malinowskiemu, bez którego "Życia seksualnego dzikich" godowe zwyczaje Jacka i Claire pozostałyby dla mnie niezrozumiałe;
- Jean-Jacquesowi Annaud - za "Walkę o ogień";
- wszystkim autorom, z których bezwstydnie korzystałem;
- Radkowi Teklakowi, który się gwałtem odcisnął i pewnie nieźle by się uśmiał, gdyby wiedział, że awansował na Muzę;
- studentom z Sekcji Miłośników Harlequinów za nabycie tego koszmarnego gniota, po lekturze którego nic już nigdy nie będzie takie, jak przedtem.

Przede wszystkim zaś chciałem podziękować Doszce za wskazanie mi paru smaczniejszych fragmentów, za podrzuceniu kilku świetnych pomysłów, za chichot przy lekturze mojego dzieła - szczególnie za moment, w którym stoczyła ciężki bój o nieoplucie monitora kawą. Prawdziwy szacunek należy się Doszce za to, że przetrwała tydzień z mężem, który wybuchał śmiechem bez względu na okoliczności, czas i miejsce, bo "akurat mi się coś przypomniało".

No i Wam, drodzy Czytelnicy też chciałem podziękować. Jeśli dotarliście aż tutaj... to chyba powinniście się leczyć! :-)

Cóż mogę jeszcze powiedzieć... Ujmę to krótko - ktokolwiek podrzuci mi jeszcze jakiegoś harlequina - ma w kły, jego owce zostaną otrute, a ziemię posypię solą! Odtąd żyć będę z hasłem Edgara Allana Poe na ustach: "NEVERMORE!!". A jeśli ktoś jednak się odważy przynieść mi coś takiego - przekona się, że czytałem także Stephena Kinga i H.P. Lovercrafta.
Przekona się na własnej skórze.
"Będzie się pławił..."
...ku chwale Cthulhu!


© AJK
Etc. czyli prawa autorskie, tantiemy,
puchnące konto i wakacje na rancho Jacka.
Nobla nie chcę, bo każą ubierać smoking.
Literówki - na koszt autora.



Malarz Seba


nie ma wiedzy; jest wiara;

okładka

© Podziemne Pismo Tajniak